czwartek, 5 sierpnia 2010

virginia woolf - pani dalloway

czyli jeden dzień z życia powojennego (po pierwszo wojennego) londynu. prosta historia: pięknego czerwcowego dnia pani dalloway przygotowuje przyjęcie, spaceruje po londynie aby kupić kwiaty, obserwuje ludzi. narracja płynnie przenosi się z jednego bohatera na drugiego, później na następnego i tak chodzi w kółko po mieście zahaczając o straumowanego wojną septimusa, jego żonę, psychiatrę, ukochanego pani dalloway z młodości, jej męża i jeszcze kilka osób kręcących się w pobliżu. najważniejsze jest jednak skupienie się na konkretnej chwili i pokazanie jej wartości, nie ważne czy to promienie słońca na twarzy, przejazd kogoś z rodziny królewskiej czy też starsza pani krzątająca się w domu naprzeciwko albo wiadomość o samobójstwie w sąsiedztwie. strumień świadomości przypominał mi trochę ulissesa którego zmęczyłam podczas pewnych wakacji (dwa tygodnie męki, może jestem za głupia :P) ale pani dalloway jest dużo bardziej przystępna dla mojego mojej małej głowy. chociaż kiedyś zaczęłam ją czytać dawno temu i chyba nie skończyłam. tym razem bardzo mi się podobała i przemówiła do mnie: patrz teraz :).
skończyłam jeszcze w lipcu, niestety weekendowe wyjazdy oraz katastrofalne strajki płyty głównej dezorganizują życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz