wtorek, 20 grudnia 2011

mój dzień w ksiażkach

zwykle nie bawię się w jakieś łańcuszki pytania do czy blogowe zabawy, ale jak zobaczyłam tą u Lirael to mnie wciągnęło. wersja do wypełnienia tytułami książek przeczytanych w 2011 roku wygląda tak:

Zaczęłam dzień (z) _____. W drodze do pracy zobaczyłam _____ i przeszłam obok _____,
żeby uniknąć _____ , ale oczywiście zatrzymałam się przy _____. W biurze szef powiedział: _____ i zlecił mi zbadanie _____. W czasie obiadu z _____ zauważyłam _____ pod _____ . Potem wróciłam do swojego biurka _____. Następnie, w drodze do domu, kupiłam _____ ponieważ mam _____. Przygotowując się do snu, wzięłam _____
i uczyłam się _____, zanim powiedziałam dobranoc _____ .

a oto moja:

Zaczęłam dzień lotem nad kukułczym gniazdem. W drodze do pracy zobaczyłam śmierć bunnego munro i przeszłam obok dr strangelove, żeby uniknąć łups!, ale oczywiście zatrzymałam się przy regale ostatnich tchnień. W biurze szef powiedział jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie i zlecił mi zbadanie upadku sombrera. W czasie obiadu z grafem zero zauważyłam włóczęgów dharmy pod śniegiem. Potem wróciłam do swojego biurka w big sur. Następnie, w drodze do domu, kupiłam orchideę ponieważ mam pogrzebane zwierciadło. Przygotowując się do snu, wzięłam ośmiościan i uczyłam się o dzikości serca, zanim powiedziałam dobranoc ludziom jak bogowie.

:)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

nick cave - śmierć bunnego munro

i znów miało być zabawnie a było obrzydliwie. dałam się zwieść okładkowej pochwale napisanej przez pana od trainspottingu i porno i tylko się zestresowałam. główny bohater to cham i prostak uważający się za najwspanialszego człowieka na świecie, na dodatek uzależniony od seksu, każdą napotkaną kobietę ocenia pod kątem nadawania się do przelecenia. jego żona popełnia samobójstwo, on zupełnie nie rozumie dlaczego, stresuje się tym że musi zająć się synem (a zupełnie nie potrafi) i tym że ma wizje żony podczas uprawiania seksu z innymi kobietami. śmierć bunnego jest zapowiedziana w tytule, bardzo na nią czekałam, doczekałam się ale się nie usatysfakcjonowałam. nie podobało mi się i tyle, nie chcę więcej myśleć o tej książce.

piątek, 9 grudnia 2011

bohumil hrabal - obsługiwałem angielskiego króla

\nalazłam przypadkiem w jednym z zakurzonych numerów literatury na świecie razem z innymi tekstami, jednak tylko ten jest w całości. przy okazji chciałam zwrócić Państwa uwagę na okładkę, która jest po prostu piękna (zresztą tak jak i inne okładki tego czasopisma (?)). Ale do rzeczy. główny bohater opisuje swoje życie, od bycia czternastoletnim pikolakiem w restauracji, przez kolejne szczeble kariery hotelarskiej i niezbyt sympatyczne wzbogacenie się na ii wojnie światowej aż do przymusowej pracy przy utrzymaniu drogi gdzieś na zadupiu za komunistycznej czechosłowacji. bohater zmienia się wraz z sytuacją w której przyszło mu żyć. na początku imponują mu przedsiębiorcy a raczej ich majątek, stara się więc za wszelką cenę zarobić pieniądze wykorzystując je następnie w lokalnym domu publicznym. później dochodzi do wniosku, że można pieniądze wykorzystać inaczej, kupić własny hotel i zostać przyjętym do kręgu bogatych ludzi. piękne dziewczęta, a raczej panienki jak są nazywane w książce, przewijają się jednak wciąż na jej kartach i w kolejnych miejscach pracy bohatera. po wybuchu wojny zakochuje się on w niemce przez co traci szacunek otoczenia a zyskuje przyszłościowo zrabowane znaczki pocztowe, za które po wojnie jest w stanie kupić sobie hotel. później jako milioner jest internowany i bardzo dobrze bawi się z innymi internowanymi milionerami i pilnującymi ich milicjantami, aż w końcu trafia na koniec świata, z daleka od ludzi gdzie podczas ciężkiej pracy dopadają go zaduma nad życiem, ludźmi i upływającym czasem.
książka zabawna (szczególnie opisy "więzienia" dla milionerów) ale też refleksyjna, zwracająca uwagę na szczegóły i piękno świata pod każdą postacią (także dobrego obiadu czy pięknej laseczki) i mimo smutnych momentów w sumie pozytywna. nie wiem czy to takie hrabalowe, czy ogólnie czeskie (bo wydaje mi się że np w śmierci pięknych saren też to można znaleźć, niedługo to zweryfikuję :)), taka umiejętność melancholijnego a jednocześnie radosnego i wdzięcznego spojrzenia na świat, który bywa różny ale zawsze piękny.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

orhan pamuk - stambuł. wspomnienia i miasto

kolejne spotkanie z panem pamukiem, poprzednie śniegowe nie pozostawiło zbyt miłych wspomnień, tym razem jednak było inaczej. nie ma tu żadnej akcji, książka jest jednocześnie opisem rodzinnego miasta pana autora i jego wyrywkowymi wspomnieniami. żaden z niej przewodnik ani autobiografia, jak ją opisują w recenzjach (nie należy wierzyć recenzjom, często chyba piszą je ludzie którzy nie przeczytali książki :P), to bardziej zestaw esejów czasem podchodzących pod felietony, których tematem jest stambuł, jego mieszkańcy, życie codzienne i odświętne, widziane przez pryzmat pamukowego dzieciństwa i młodości. czytać można o fascynacji samym miastem jak i jego zachodnimi opisami, malarstwem i zdjęciami. fotografia to też ważny temat, w ogóle tekst jest ilustrowany klimatycznymi zdjęciami stambułu w różnych okresach. pamuk pisze też o zderzeniu kultur (to chyba standard w przypadku stykania się europy i azjii), o życiu w ruinach wielkiego imperium i takiej trochę beznadziei/melancholii związanej z poczuciem minionej świetności. bo teraz wszędzie tylko beton ;). wątek "autobiograficzny" sprowadza się głównie do "jak zostałem pisarzem". reszta to subiektywne wrażenia i w zasadzie to taka książka o niczym ale wciąga i każe mi jechać do stambułu.

piątek, 2 grudnia 2011

philip roth - kompleks portnoya

zanim dopadłam portnoya, ciągle napotykałam się na niego w różnych miejscach, gdzie pisano że zabawny i obrazoburczy. jako że bardzo lubię takie połączenie, z radością zauważyłam że w bibliotece portnoya nikt nie chce i leży i czeka na mnie. teraz już wiem dlaczego leżał w kurzu, zawiodłam się straszliwie. nie żebym specjalnie szukała skandalu w moich lekturach, ale mam prawo mieć pewne oczekiwania jeśli książka posiada jednoznaczną opinię, która powstałą chyba zaraz po jej wydaniu (1969), a teraz oburzać się mogą jedynie pewne kręgi (silnie tradycyjne polskie, religijni fanatycy itp :P). opowieść głównego bohatera kręci się wokół seksu i masturbacji oraz związanych z nimi poczucia winy i poniżenia, ale takie rzeczy jakoś mnie specjalnie nie ruszają (wychowali mnie min henry miller i palachniuk :P więc coś musi być naprawdę mocne żebym poczuła się oburzona/poruszona/zniesmaczona). Najbardziej obrzydliwe wydało mi się ciągłe jęczenie głównego bohatera, bo książka to jego monolog u psychoterapeuty. Biedaczek nie może sobie poradzić ze swoim życiem z powodu silnie kastrującej matki i opresyjnie drobnomieszczańskiego domu rodzinnego, powodujących u niego ciągłe poczucie winy z powodu każdej życiowej przyjemności. rozumiem że ktoś może mieć problemy i niskie poczucie własnej wartości, ale bezproduktywne jęczenie o tym przez całą książkę to przesada.
zniosłabym to wszystko, gdyby tylko zabawność książki nie została tak bardzo przeceniona przez przedczytaczy. żarty o masturbacji i ojcowym zatwardzeniu po prostu do mnie nie trafiły (i nie chodzi tu o wyrafinowane poczucie humoru, bo na przykład chamskiego i bezsensownie wulgarnego wilqa uwielbiam). nie wiem czy to kwestia chwilowej ułomności poczucia humoru czy może fakt że opisywane środowisko jest zbyt odległe od mojego i brak podobnych do portnoyowych doświadczeń powoduje że nie reaguję na nie terapeutycznym śmiechem. Wszystko to wydało mi się bardzo smutne: problemy bohatera, ograniczenia jakie ma w głowie, jego chora rodzina i jego narzekania. A może to tylko listopad (tak tak spóźniona notka), słoneczny i ciepły ale jednak.
oddam tutaj :)

poniedziałek, 21 listopada 2011

charles yu - jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie

tytuł i okładka sugerują powieść science fiction o szalonych przygodach związanych z podróżami w czasie. jest to faktycznie scifi i o wehikułach czasowych opowiada, ale opisane przygody to zdecydowanie nie ucieczki przed dinozaurami. główny bohater konserwuje wehikuły czasu i pomaga zagubionym podróżnikom, sam żyjąc w zawieszonym w bezczasie pojeździe z nieistniejącym psem i systemem operacyjnym. jego ojciec zniknął w zaprojektowanym przez siebie wehikule a matka żyje w komercyjnej godzinnej pętli czasowej. bohater rusza przez swoje wspomnienia próbując zrozumieć co się stało i gdzie zniknął ojciec i w końcu obudzić się ze swojej bierności, bo mimo bezczasu na zewnątrz, to dla niego czas cały czas upływa. nieubłaganie. akcja nie jest zbyt spektakularna, przeważają dygresje na temat samego czasu, tożsamości, pamięci, równoległych wszechświatów i możliwości, głównie niewykorzystanych. smutna to książka, ale interesująca, chociaż chwilami bardzo zakręcona.

czwartek, 17 listopada 2011

barry gifford - dzikość serca

książka na podstawie której pan lynch nakręcił film o tym samym tytule. bohaterowie - para kochanków, sailor i lula, uciekają na zachód przed matką dziewczyny, która uważa sailora za niegodnego związku z jej córeczką. sytuacji nie poprawia fakt że sailor właśnie wyszedł z więzienia gdzie odsiadywał wyrok za zabójstwo. bohaterowie przemierzają południe stanów zjednoczonych, a za nimi wyrusza kumpel matki. większość powieści stanowią dialogi prosto ale obrazowo opisujące miasta i miasteczka południa oraz snujących się po nich ludzi (upał i lenistwo). jednak ciągle w pamięci mam film, który widziałam na dłuugo przed przeczytaniem książki i w porównaniu z nim książka wydała mi się nieco uboga (no cóż, nic nie przebije nocholasa cage'a w wężowej skórze :P) radzę więc raczej oglądać niż czytać w tym przypadku.
oddam tutaj :)

wtorek, 15 listopada 2011

jeanette winterson - płeć wiśni

to dopiero dziwna rzecz. kilku narratorów powiązanych ze sobą (niektórzy to nawet jakby ta sama osoba ale w innym czasie): ogromna hodowczyni psów z cromwellowskiego londynu, jej znaleziony w rzecze przybrany syn jordan, współczesny młody kadet marynarki oraz ekolożka badająca ilość rtęci w rzekach. ich losy się przeplatają, podróże to nie tylko przestrzeń ale i czas i wyobraźnia (bo wiadomo można podróżować na zewnątrz i do środka, tu wszystko się miesza). nie do końca wiadomo co co chodzi, bo akcja zdecydowanie nie jest linearna, ale jest zabawnie, ciekawie a chwilami również zastanawiająco (w sensie fragmenty kazały mi myśleć).
oddam tutaj :)

poniedziałek, 14 listopada 2011

aglaja veteranyi - regał ostatnich tchnień

trudno mi cokolwiek napisać sensownego o tej książce, to krótki ale intensywny strumień świadomości narratorki w obliczu umierania ciotki. opisy szpitala, choroby i pośmiertnych rytuałów, ale też pełno dygresji, wspomnień i obrazów przeszłości (cyrkowa rodzina, imigranci z rumunii w sztywnej szwajcarii, krewni żywi i martwi kręcą się po stronach). w zasadzie żadnej akcji ale dużo emocji. czyta się szybko, choć wcale nie łatwo, a jak ktoś jest zwolennikiem konkretów literackich, to raczej regał do niego nie przemówi.
oddam tutaj :)

wtorek, 8 listopada 2011

krzysztof varga - aleja niepodległości

główny bohater, krystian apostata, to zbliżający się do 40 sfrustrowany, w młodości dobrze zapowiadający się artysta plastyk. niestety na zapowiedziach się skończyło i teraz wypełnia swój czas piciem i internetową pornografią. poznajemy go na chwilę przed śmiercią w katastrofie samolotu (moja fobia nieźle się najadła przy tej książce), gdy pijany (oczywiście) wpatruje się w zdjęcie w tabloidzie przedstawiające jego byłego kumpla z podstawówki i liceum, jakuba fidelisa, i wspominając użala się nad sobą. kumpel bowiem jest jego przeciwieństwem, robi oszałamiającą karierę tańcząc w telewizji, prowadzi programy o gotowaniu i podróżach i jest idolem całego kraju. przychodzi mu to jakby bez wysiłku, co pogrąża krystiana jeszcze bardziej w nieudacznictwie i frustracji. na dodatek jakub ukradł mu kiedyś dziewczynę i się z nią ożenił (chociaż krystianowi pewnie i tak nic by z tego nie wyszło). całą książka to opis beznadziejnego krystianowego życia, którego najbardziej spektakularnym momentem jest właśnie śmierć w wybuchającym samolocie (żaden spoiler, dowiadujemy się tego już na początku). z kolei jakubowe sukcesy również mu nie pomagają specjalnie, bo wiadomo marność nad marnościami i wszystko marność i większego sensu w tym nie ma. smutne to bardzo mimo że niektóre opisy są całkiem zabawne (do chwili uświadomienia sobie ich prawdziwości).

piątek, 28 października 2011

kingsley amis - alteracja

zabrałam się za tą książkę (książeczkę w porównaniu z poprzednimi) bo przeczytałam gdzieś że to klasyka steampunka. no i hmm niby technologia alternatywna do naszej opartej na prądzie ale punka to tam nie widzę. lata 70 alternatywnego XX wieku, drugie średniowiecze, europą rządzi papież, jego wysłannicy są wszędzie, wyższe sfery mówią po łacinie a kobiety nie mają nic do gadania. głównym bohaterem jest hubert, mały chłopiec uczący się w katolickiej szkole z internatem, bardzo zdolny muzycznie. pięknie śpiewa i na dodatek komponuje (zapisuje muzykę co ją w głowie słyszy). jego talent zwraca uwagę wielu ludzi, w tym papieża, który lubi mieć u siebie w watykanie wszystko co najlepsze, postanawia więc że chłopiec ma zostać alterowany (wykastrowany) i otrzymać miejsce w prestiżowym rzymskim chórze. dużo tu rozterek moralnych, nie tylko huberta ale również jego pobożnego ojca, zmartwionej matki, nauczyciela kompozycji czy dyrektora szkoły. szczęście osobiste (a przynajmniej coś co się nim wydaje) kontra obowiązek wobec boga, a przynajmniej kościoła, a do tego dochodzi jeszcze przeznaczenie (przez które może bóg wyraża swe życzenia). opresyjne społeczeństwo i ogólnie niezbyt przyjemna atmosfera dogmatycznej europy trochę mnie zmęczyła. sądzę też że można by bardziej wykorzystać wątek sposobów zarządzania europejskimi zasobami ludzkimi przez papieża, w stylu: hmm grozi nam przeludnienie, jak się okazało kontrolowane zarazy są zbyt skomplikowane, trzeba wrócić do starych sprawdzonych sposobów świętej wojny z niewiernymi.

czwartek, 20 października 2011

vladimir nabokov - ada albo żar

wypożyczenie książki o 800 stronach w twardej okładce aby ją czytać w drodze do pracy było bardzo mądrym pomysłem i mój kręgosłup ciągle mi dziękuje. szczególnie że ada jest dość skomplikowana, ma długie zdania i bardzo dużo odwołań, aluzji i symboli i nie da się jej pochłonąć w jeden wieczór. historia jest dość prosta, młodzi kuzynowie, ada (12 lat) i van (14 lat) wdają się w romans pewnego lata w arkadyjskiej wiejskiej posiadłości jej rodziców. spotykają się potajemnie w zakamarkach wielkiego domu i rozległej posiadłości oddając się erotycznym zabawom. zapoczątkowana tak miłość rozwija się przez całe ich życie, i nie dość że niezbyt prosta i bez szans na akceptację z zewnątrz, komplikuje się dodatkowo gdy okazuje się że kuzynowie są naprawdę rodzeństwem, a do tego w vanie zaczyna kochać się ich wspólna młodsza przyrodnia siostra. temat skandalizujący, ale trochę umyka w zalewie skomplikowanych zdań pełnych erudycji i nawiązań do klasyki powieści. jako że jestem słaba w tym temacie i nie ogarnęłam większości, za to skupiłam się na zabawnej i (tu zaskoczenie) fantastycznej stronie ady. bo akcja dzieje się na planecie podobnej do ziemi, której historia potoczyła się jednak inaczej, inny jest podział geopolityczny i inne technologie są stosowane, na przykład nie używa się prądu elektrycznego a nawet jest on tabu i raczej się o nim nie rozmawia (co dziwne teraz czytam inną książkę i również występuje w niej niechęć do elektryki). narrator prowadzi także dywagacje na temat czasu i przestrzeni, tego jednak zupełnie nie pojęłam (powinnam się chyba przerzucić na jakieś mniej wymagające lektury, mózg w porannym, autobusie nie działa jak powinien).
w każdym razie jeśli ktoś lubi grube książki i długie zdania to polecam, ale mimo erotycznego wątku nie należy się specjalnie napalać na pikantne sceny no i dobrze znać francuski, bo bohaterowie jako osoby wykształcone często używają tego języka.

piątek, 14 października 2011

henry david thoreau - walden czyli życie w lesie

niby klasyka, a dotarłam nad walden od innej strony tzn przez pana kerouaca, mojego ulubionego ostatnio pisarza. fragmenty włóczęgów dharmy i big sur opisujące siedzenie w samotności na zadupiu są silnie inspirowane thoreau i nikt tego nie ukrywał (szczególnie pan autor). a po tym jak przypomniałam sobie że mam bibliotekę z możliwością zamawiania książek przez neta pod nosem, upolowałam tam waldena (a może złowiłam bardziej, bo to staw). no więc klasyka klasyką, ale może nie każdy wie o co chodzi, pan thoreau żył sobie w xix wieku, był poetą (nie tylko pisał wiersze ale przede wszystkim starał się żyć poezją), pisarzem i filozofem. pewnego razu wpadł na pomysł żeby zamieszkać sobie w lesie, nad stawem walden, we własnoręcznie wybudowanym domu, ograniczyć konieczną pracę do minimum i żyć sobie w prostocie i spokoju. jak pomyślał tak zrobił, dwa lata mieszkał w drewnianej chacie i doświadczenie swoje opisał w tej właśnie książce. zawarł w niej zarówno praktyczne porady dotyczące budowania domu czy też hodowania fasoli i dokładne wyliczenia ile kosztowała go ta zabawa, jak i filozoficzne rozmyślania na życiowe tematy, które mimo upływu ponad 150 lat dalej są aktualne. a może nawet jeszcze aktualniejsze. pan henryk porusza bowiem tematy konsumpcjonizmu, pędu do posiadania nie do końca potrzebnych przedmiotów, co prowadzi nie tylko do przywiązania do materialnych rzeczy ale wprost do podporządkowania się człowieka przedmiotom. i tak zamiast cieszyć się życiem trzeba pracować aby utrzymać dom, farmę czy status społeczny. nadmierna konsumpcja prowadzi do eksploatacji środowiska naturalnego ponad miarę, co chyba w tamtych czasach nie było aż takim problemem jak obecnie. pan thoreau był skrajnym i bardzo minimalistycznym przykładem, jednak może warto się zastanowić nad zasadnością potrzeb i ich źródłem. bo część z nich na pewno powstaje w głowach sprytnych marketingowców ;P.
życie w lesie jest bliskie natury, bardzo ładne (i wciągające! tak tak, chyba nadszedł czas na nad niemnem :P) są opisy stawu, otaczającego go lasu i zwierzątek co w nim mieszkają. siedzimy z panem autorem na progu domku, wokoło zmieniają się pory roku i zawsze dzieje się coś ciekawego :) (ehh to chyba już starość), a on snuje swoje opowieści stosując baaaaardzo długie zdania (uwielbiam) i dużo dygresji. więc jak ktoś lubi konkrety to ostrzegam, że może być ciężko, bo akcji to tu za wiele nie ma ;).
oczywiście nie byłabym sobą jeśli nie znalazłabym kilku rzeczy które mi nie pasują. bardzo wyłazi z pana autora jego purytańskie hmm wychowanie, czy może lepiej krąg kulturowy w którym się obracał, mimo odrzucania zinstytucjonalizowanej religijności. bo odrzucanie estetyki jako pustej i bezcelowej (w stylu po co budować domy o wymyślniejszej formie jeśli cztery proste ściany i dach również spełnią swoją rolę), czy też bardzo silne przeciwstawianie się "zmysłowym uciechom" (bo po imieniu również nie zostały nazwane, bo to przecież takie nieskromne) to według mnie bardzo duża przesada i ograniczanie siebie i swojego życia, które przecież według autora należy przeżywać w pełni. no ale nie można zbyt wiele od tresowanych w moralności amerykanów wymagać, na szczęście poczucia humoru w książce nie brakuje.
dobrze mi zrobiła ta lektura, cisza i spokój to coś czego mam ostatnio wielki deficyt, trudno rzucić wszystko i zamieszkać na odludziu, ale poczytać o tym można, a nawet śmiem stwierdzić że należy.

poniedziałek, 3 października 2011

nancy milford - zelda

obejrzałam nowy film woody'ego allena i przypomniałam sobie że na półce stoi książka o zeldzie fitzgerald, która taka była w filmie zabawna i sympatyczna. no właśnie film to nie rzeczywistość, a poza tym przypomniałam sobie że biografie nie są moją ulubioną lekturą. za dużo faktów, szczególnie że autorka skupia się głównie na późniejszych latach zeldy, chorej na schizofrenię i co chwilę lądującej w szpitalach psychiatrycznych, zamiast na wesołych latach 20 i nowojorskich oraz paryskich imprezach. poza tym duża część książki opowiada o scottcie, który wyłazi z zeldy jako męczący, myślący tylko o kasie, egocentryczny żul. pewnie był wielkim pisarzem (nie powinnam przyznawać się może do ignorancji, ale jeszcze nic jego nie czytałam, obiecuję nadrobić), ale jego małostkowość i jęczenie mnie odrzucało od czytania. obrażał się gdy zelda napisała powieść opisującą ich wspólne życie, a sam wykorzystywał w swoich utworach fragmenty jej listów, marudził że musi zarabiać na jej utrzymanie a ona niewdzięczna choruje. fakt, zelda bez winy nie była, rozdarta pomiędzy chęcią zrealizowania siebie a niemożliwością dorównania swojemu mężowi, zazdrosnemu geniuszowi. no i ten chory, toksyczny związek. strasznie mnie ta książka zmęczyła.

poniedziałek, 12 września 2011

jack kerouac - big sur

rodzina mi się wycwaniła, zamiast kupować mi prezent zabierają mnie do księgarni i mogę sobie coś wybrać. przerzucają na mnie problem wyboru. tym razem złapałam big sur i bardzo się z tego cieszę. upewniam się w przekonaniu że pan kerouac jest moim ulubionym pisarzem (no może razem z panem vonnegutem tylko ten jest bardziej ironiczny).
w big sur mamy tego samego bohatera co w w drodze i włóczęgach dharmy jednak jack jest już stary, zmęczony życiem i za dużo pije. wybiera się więc do domku kumpla znajdującego się (domku nie kumpla) w kalifornijskich górach w kanionie na brzegu oceanu. proste życie wypełnione gotowaniem, jedzeniem, wycieczkami i zapisywaniem morskich dźwięków ma być ukojeniem po imprezowym i pijanym okresie życia. na początku wszystko idzie dobrze, jack czuje się na swoim miejscu w sercu dzikiej przyrody, rozmawia tylko z ptakami i mułem (takim zwierzątkiem nie osadem rzecznym :P) i pisze co ocean mu powie. jednak po jakimś czasie poczucie bezsensu ogrania go znowu, wszędzie widzi śmierć i bezsens istnienia, drzewa i huczące fale przerażają a martwa wydra przypomina o marności świata. ucieczka do miasta nic nie daje, to nie kończące się imprezy i wieczne pijaństwo, coraz gorsze poranki, stany deliryczne a w końcu paranoja i podejrzliwość w stosunku do współimprezowiczów. końcówka książki nie jest zbyt sympatyczna, głosy w głowie, źli ludzie dookoła, okropny świat, bardzo plastycznie i sugestywnie opisane. w ogóle opisy pana kerouaca są boskie, jest otwarty na świat i ludzi i przyjmuje wszystko, czy to jest szum wiatru, sympatyczna mgła, złowrogi księżyc czy męczący znajomi. bardzo to wszystko buddyjskie, chociaż paranoja raczej nie jest zen, ale każdemu może się zdarzyć, szczególnie jeśli pije słodkie trunki :P.

środa, 31 sierpnia 2011

henry miller - zwrotnik raka

lata 30, bohater (książka pisana jest w pierwszej osobie), amerykanin, włóczy się po paryżu zmarznięty i głodny. nie omija żadnej okazji darmowego jedzenia (ma tygodniowy grafik stołowania się u znajomych), darmowego nocowania i seksu (a czasem wszystkiego na raz a i tak na końcu zdolny jest okraść prostytutkę) a później wszystko zapisuje. no i właśnie przez ten seks zwrotnik traktowany jest często jako obrazoburcza, tania pornografia i może dla kogoś jest, jeśli jednak nie skupiać się jedynie na opisach (fakt, dość bezpośrednich) stosunków, znaleźć można nawet filozoficzne kawałki :P. poza tym język jakiego pan miller używa połyka czytelnika i długo nie chce puścić. jest bezkompromisowy zarówno w wulgarności jak i melancholii jak również w wyrażaniu poglądów antymieszczańskich i antycywilizacyjnych. technika pędzi do przodu a ludzie pozostali w jaskiniach, harując i konsumując bezmyślnie i bezrefleksyjnie (mimo że książka napisana w latach 30 zeszłego wieku to chyba niewiele się zmieniło). trudno się jednak z tego wyrwać, bo przecież jeść trzeba a i jakaś laska czasem by się przydała. tak więc nawet bohater znajduje pracę jako korektor i użera się z głupim szefem i współpracownikami - idiotami.
książka nie jest jednak tylko ponurym narzekaniem na społeczeństwo, jest też chwilami bardzo zabawna, czasem trochę obleśno-zabawna, więc jeśli ktoś ma słabe nerwy i duże wymagania estetyczne to raczej niech uważa :P.
a i jeszcze jedno ostrzeżenie. miłośnicy paryża jako pięknego miasta miłości powinni trzymać się z daleka. paryż jest brudny, śmierdzący, hotele są pełne robactwa a wiatr hula ulicami. seks jest wszechobecny, ale nie romantyczny na kwiatowym łożu, ale szybki z tanią dziwką (należy mieć nadzieję że niczego się nie złapie), i bardzo, bardzo fizyczny.
więc ostrzegam ale i zdecydowanie zachęcam :D.

william gibson - graf zero

kolejna po neuromancerze powieść z ciągowego cyklu (podobno to trylogia ale wikipedia mówi o sześciu tomach). znów jesteśmy w przyszłościowym niebezpiecznym świecie. tym razem mamy troje bohaterów.
marly - zajmująca się handlem dziełami sztuki, zamieszana w fałszerską aferę z przeszłości dostaje zlecenie odnalezienia autora dziwnych poruszających instalacji - pudełek z przedmiotami codziennego użytku. zatrudnia ją herr virek, baardzo bogaty hmm człowiek a w zasadzie osobowość żyjąca w świecie wirtualnym, a w realnym zajmująca kilka kontenerów medycznych gdzieś w szwecji.
turner, najemnik od brudnej analogowej roboty, ledwo poskładany po jednym rozwalającym zadaniu, już zatrudniony przy kolejnym - ucieczce genialnego naukowca z jednej korporacji do drugiej.
bobby, młody niedoświadczony kowboj cyberprzestrzeni, dla kasy testujący podejrzany sprzęt, ledwo co przeżywa w wirtualu, a w realu pakuje się pomiędzy wyznawców cybervoodoo a odhumanizowane korporacje żyjące już praktycznie własnym życiem.
wszystkie watki się ostatecznie splatają, ale to nie fabuła najbardziej mi się podoba w gibsonowych książkach tylko wykreowany przez niego świat. nieco przerażający (rządzą nim jakieś bezosobowe superkorporacje lub też twory rodzaju vireka, czy zbuntowane sztuczne inteligencje) ale i pełen możliwości zarówno w realnym świecie jak i wirtualnym. fakt, spotkać można wrogie subkultury lub voodoo duchy galopujące po cyberprzestrzeni. a co do matrycy właśnie, zabawne jest jej przedstawianie w postaci trójwymiarowego świata, gdzie człowiek porusza się pomiędzy hmm serwerami (?) w strumieniu danych. to jak stare filmy science fiction, ale to chyba filmowcy na gibsonie się wzorowali, nie odwrotnie.
w każdym razie klasyka.

wtorek, 23 sierpnia 2011

herbert george wells - ludzie jak bogowie

oldschoolowe ale cały czas aktualne science fiction. w 1921 roku grupka anglików zostaje nagle przeniesiona do świata równoległego, któy przechodził podobną drogę rozwoju jak i ziemia, ale aktualnie panuje tam pokój, dobrobyt i wegetarianizm (:P). ludzie żyją w harmonii ze sobą i światem, biegają nago, nie krępują się religiami czy pseudomoralnyumi zakazami (żyją ze sobą bez ślubu!). ta idylliczna anarchia działa ponieważ społeczeństwo to jest na dużo wyższym poziomie rozwoju i nie bawią ich zdobywanie władzy nad innymi czy posiadanie więcej od sąsiada. jednocześnie cały czas rozwijają się technologicznie, większość ludzi kształci się w wybranym przez siebie kierunku i w idealnych warunkach osiąga wyżyny swoich intelektualnych możliwości dla dobra całego świata. w tą idylliczną utopię wpadają ziemianie i po pierwszym zaskoczeniu postanawiają opanować nieambitnych w ich mniemaniu tubylców. nawet w innym wymiarze nie potrafią wyzbyć się swojego wąskiego myślenia, bardzo ładnie wyszydzonego przez pana wellsa w scenach świętego oburzenia duchownego nie potrafiącego przełknąć aseksualnej nagości czy opisującego śmieszne w tej sytuacji (i w sumie nie tylko w tej) przywiązanie narodowe, wieczne brytyjsko-francuskie animozje i zamartwianie się do którego państwa należeć będą zdobyte tereny. jeden tylko ziemianin widzi szaleństwo w głowach swoich towarzyszy, on jednak już w domu zdegustowany był światem i potrafi docenić krainę do której trafił a jednocześnie czuje swoją niższość intelektualną w porównaniu z utopianami wyprzedzającymi go o kilka tysiącleci.
książka opublikowana prawie 90 lat temu, ale nadal jest niestety aktualna. już nie chodzi o opisany system społeczno - ekonomiczny, lekko komunizujący i w sumie podporządkowujący jednostkę społeczeństwu ale w jakiś taki sympatyczny sposób no i przede wszystkim bez przymusu, a raczej opierający się na dojrzałości jednostek. zresztą chyba każdy system stawia ramy indywidualności, mniejsze lub większe i każe tych co chcą za nie wyleźć. książka daje do myślenia, bo mimo że trochę lat minęło, mamy kolejne stulecie i nawet tysiąclecie a niewiele zmądrzeliśmy. na księżyc się wybraliśmy a nierozwiązanych problemów na ziemi nie ubywa. i tak w porównaniu z większością ludzkości jestem na uprzywilejowanej pozycji, ale czasem jak trafię na wiadomości (rzadko oglądam żeby się nie denerwować burakami), to mam wrażenie że ogromne ilości energii i zaangażowania można by wykorzystać w sympatyczniejszy i zdecydowanie pożyteczniejszy sposób.
powieść kończy się powrotem głównego bohatera do domu (chciał zostać w utopii ale sam zrozumiał że nie był wystarczająco zaawansowany intelektualnie żeby żyć w tym świecie) i zmianą jego życia - rzuca bezsensowną pracę, wspiera synka w dążeniach do zdobycia wykształcenia na polibudzie. ma nadzieję że ludzkość ma przed sobą bardzo odległą ale i bardzo świetlaną przyszłość. ciekawe czy zmieniłby zdanie wiedząc czo czeka świat w xx wieku, który pokazał co ludzie potrafią zrobić w imię w sumie trudno powiedzieć czego. i wciąż refleksja i nauka na własnych błędach nie jest naszą dobrą stroną.

piątek, 19 sierpnia 2011

świetlicki, grzegorzewska, grin - orchidea

książkę upolowałam na zeszłorocznych targach książki (w listopadzie?) i oto nadszedł jej czas (mam straszne opóźnienia w czytaniu). orchidea była początkowo powieścią odcinkową chyba na onecie, później przestali ją publikować w sieci, została dokończona i wydana jako książeczka, bardzo zabawna zresztą. czytałam wcześniej pseudokryminały pana świetlickiego o alkoholicznym mistrzu, wiedziałam więc mniej więcej czego się spodziewać i nie zawiodłam się zupełnie. oto mamy mistrza który dręczony jest przez swoją byłą żonę (przypomina ją sobie jak przez mgłę) męczącą go o mieszkanie (w kamienicy na krakowskim małym rynku), o jakimś dziecku wspomina, a przecież nigdy nie mieli dzieci. mistrz udaje się więc po pomoc do prywatnego detektywa, józefa marii dyducha (postać z kryminałów pana grina), byłego dominikanina o dużej skuteczności i dobrym guście ubraniowym. jednocześnie wspomniana była żona o ksywce orchidea, nie mogąc z nieogarniętego mistrza wyciągnąć nic, udaje się po pomoc do prywatnej detektywki, julii dobrowolskiej (bohaterki książek pani grzegorzewskiej), osoby o wyrobionym smaku, zdecydowanej i nowoczesnej. niestety orchidea niewiele osiąg ponieważ tego samego wieczora zostaje powieszona na moście dębnickim. bohaterowie połączeni przez los usiłują rozwiązać zagadkę kryminalną, korzeniami sięgającą głębokiego średniowiecza, ale to trudne bo mistrz ciągle by tylko pił alkohol w przeróżnych krakowskich lokalach lub w domu a józef maria odczuwa dziwny pociąg do julii, mimo że ta jest kobieta wyzwoloną, pije, pali i ma swobodny stosunek do seksu, a tego były zakonnik nie uprawia przed ślubem. dodatkowo w sprawę miesza się policja i komisarz ostrowski dzielący swój czas na rozwiązywanie spraw kryminalnych w realu oraz zaprowadzanie porządku w second life (świecie dużo prostszym i przyjemniejszym od rzeczywistego). jednak nie należy się nastawiać na metodyczne śledztwo i odkrywania powoli zbrodniczych tajemnic, bo opisywana historia jest absurdalna, wypełniona pojawiającymi się i znikającymi bez celu postaciami i zwyczajnie nie zawsze ma sens, bo autorowie chyba bardzo dobrze bawili się pisząc (dają temu wyraz tu i tam) nie przejmując się kryminalnymi regułami. w efekcie dostajemy rozbrajająco zabawną książkę, straszyłam ludzi w autobusie prychając śmiechem co jakiś czas, tym weselszą jeśli mniej więcej orientuje się człowiek w krakowie, bo tam znajduje się miejsce akcji (noo to może duże słowo, chociaż jest kilka porwań, morderstwa, złowieszcze karły i pościgi /w tym przypadku pieszy pościg za autkiem stojącym w korku/).
lekkie to i przyjemne należy czytać bez napinki bo nie wszystko jest sensowne.

piątek, 12 sierpnia 2011

dmitry glukhovsky - metro 2034

znów jesteśmy w moskiewskim metrze, jak widać przetrwało ono kolejny rok. jednak nie można osiąść na laurach niebezpieczeństwo jest ciągłe, zmienia tylko swoją postać. tym razem startujemy również na stacji peryferyjnej, znów atakują mutanty z powierzchni, tym razem jednak można sobie z nimi poradzić jeśli ma się wystarczająco dużo amunicji. no i właśnie tu pojawia się problem, bo dostawy z hanzy nagle się urywają. po drodze tylko kilka dobrze znanych stacji, ale w tym podziemnym świecie sytuacja może zmienić się gwałtownie (potwory, promieniowanie, wewnętrzne międzystacyjne wojenki, bandyci itp.) wysłany więc zostaje ciężkozbrojny patrol. a za nim następny i następny. nikt nie wraca, telefony nie działają, mutanty napierają. i znów ktoś powinien wyruszyć na wyprawę w ciemność tuneli, problem w tym że nie bardzo można sobie pozwolić na stratę kolejnych obrońców stacji. nikt jednak nie sprzeciwia się tajemniczemu brygadierowi po przejściach, który zabiera jeszcze jednego żołnierza oraz, jakby dla kaprysu, homera - starszego człowieka zajmującego się zbieraniem i snuciem metrowych opowieści. to właśnie homer jest głównym bohaterem książki, stoi on na skraju życia i chce desperacko coś po sobie pozostawić, nawet jeśli będzie to tylko dziewięćdziesięciokartkowy zapisany zeszyt. potrzebuje bohaterów, zdecydowany brygadier idealnie się na takiego nadaje, przydałaby się jeszcze jakaś laska, na szczęście spotykają jedną po drodze, kroi się nawet pokrzywiona historia hmm miłosna (nie wiem czy to słowo jest właściwe w tym przypadku, ale niech będzie). może dlatego że bohater to nie gówniarz w okolicach dwudziestki, tylko człowiek z doświadczeniem i to niezbyt sympatycznym (całkiem świadomie przeżył zagładę swojego powierzchniowego świata), druga część metra jest jakby bardziej refleksyjna (gdzieś między pościgami na drezynach i gotowymi do strzału miotaczami ognia), sens życia indywidualnego człowieka wcale się nie krystalizuje z wiekiem, a nawet wprost przeciwnie, a do tego dochodzi świadomość upadku cywilizacji, której resztki tlą się jeszcze pod ziemią, nie wiadomo jak długo i tak naprawdę po co. wszystko to jest w porządku, marudzenie starego homera można znieść, postnuklearny klimat jest super, ale mam też pewne zastrzeżenia. dotyczą one pozostałych postaci, których psychologia jest roztrząsana na wszystkie strony, jednak nie ma ona do końca sensu. coś mi w tym okropnie zgrzytało i brzmiało bardzo nieprawdopodobnie i jakby trochę od czapy. bohaterowie robią różne dziwne rzeczy, które pan autor próbuje wytłumaczyć zaplątując się nieco, a jego kukiełki i tak wyglądają na miotane jakimś bezsensem. można to trochę wytłumaczyć niecodziennymi warunkami w jakich żyją ale bez przesady (wiem wiem czepiam się wiarygodności psychologicznej w fantastyce o mrocznych tunelach i zmutowanych potworach :P). nie zmienia to faktu że prawie 500 stron połknęłam chętnie i błyskawicznie.

wtorek, 9 sierpnia 2011

dmitry glukhovsky - metro 2033

uwaga na początku - pisanie nazwisk autorów rosyjskich na angielską modłę uważam za nieco pretensjonalne i wychodzi później taki chekhov czy tchaikovsky i człowiek się zastanawia wtf. no ale do rzeczy.
metro 2033 czyli moskiewskie metro w roku 2033 (kto by pomyślał) po wojnie nuklearnej która zniszczyła ziemię, a raczej ludzką cywilizację na powierzchni i uniemożliwiła normalne życie pośród promieniowania, zdziczałych mutantów i psów. przeżyli tylko ci którzy w odpowiednim czasie znaleźli się w odpowiednim miejscu, czyli właśnie w metrze. rozległe, zakopane głęboko pod ziemią, wzbogacone w wybudowane podczas zimnej wojny schrony przeciwatomowe dla sowieckich dygnitarzy i odpowiednio wyposażone w składy żywności, wentylację i filtry wodne, stało się doskonałym miejscem do postapokaliptycznej wegetacji ludzkości. zostało w miarę możliwości odcięte od świata zewnętrznego w obawie przed mutantami i innymi dziwnymi rzeczami mogącymi się zwlec na dół, pozostawiono tylko kilka dobrze strzeżonych wyjść dla stalkerów przeszukujących ruiny wielkiego miasta w poszukiwaniu zdatnych do użytku przedmiotów, paliwa czy książek. bardzo sympatyczne miejsce do odbudowywania ludzkiego gatunku, może nieco bledszego i z bardziej wyczulonym wzrokiem, jednak ludzie nawet w obliczu zagłady się nie zmieniają. stacje zostały zamienione w mikro miasta-państwa, następowały zrzeszenia i wojny, aż w końcu sytuacja się w miarę ustabilizowała. swoje miejsce mają kapitaliści kontrolujący dużą część metra, komuniści i faszyści. stacje oddalone od centrum zwykle rządzą się same, bo nie wiadomo jak długo utrzymają się w ciągłym zagrożeniu mutantami z powierzchni i niewiadomoczym wyłażącym z każdej dziury. na takiej właśnie stacji poza światem mieszka główny bohater, który musi wyruszyć w pełną niebezpieczeństw podróż po podziemnych tunelach aby uratować swoją stację i może całe metro. z jednej strony to typowa powieść drogi - Artem idzie do celu powoli, co krok natyka się a to na szaleństwo sączące się z uszkodzonych rur, ześwirowanych sekciarzy, wielbicieli hitlera czy wyznawców wielkiego czerwia próbujących żyć w odosobnieniu z dala od śmiercionośnej techniki, uzupełniających zapas białka dzięki swym wrogom. są też postacie pozytywne (w tym moi ulubieni międzystacyjni rewolucjoniści), najczęściej marnie kończące, pomagające wygrzebać się wędrowcowi z tarapatów aby mógł wypełnić swoją misję. i właśnie tu pojawiają się (lekkie bo lekkie ale są) filozoficzne dywagacje na temat przeznaczenia w tym konkretnym przypadku oraz w szerszym kontekście całego życia i jego sensu. nie przesłaniają one rozrywkowości książki, bo żaden z niej głęboki traktat filozoficzny, ale można się zastanowić nad tym i owym wraz z bohaterem, który czasem ma wątpliwości co do realności otaczającej go rzeczywistości (niektóre tunele bywają halucynogenne) i wolnej woli w podejmowaniu decyzji.
jednak intelektualne dywagacje można odstawić na bok, bo najlepszy w tej książce jest jej klimat, mroczny i wilgotny, zza węgłów wyłaniają się potwory a uciec nie ma gdzie bo na powierzchni radioaktywność i zmutowane szczury oraz przerażające stwory pilnujące ciszy w bibliotece miejskiej. czytając myślałam że to idealny materiał na grę komputerową i nie myliłam się, ktoś o tym pomyślał wcześniej, ale pewnie przy moim słabym kompie (i braku czasu) i tak nie mam co marzyć. ale drugą część czytam :).

wtorek, 26 lipca 2011

carlos fuentes - lata z laurą diaz

tak mi się poprzednia książka spodobała że wygrzebałam z półki kolejnego fuentesa. okładka fridowa a w środku meksyk ;P. tzn dwudziestowieczna historia dwudziestowiecznego meksyku przez pryzmat życia tytułowej laury. urodzona w rodzinie niemieckich emigrantów na prowincjonalnej plantacji kawy, przenosi się do portowego veracruz a później do stolicy. w międzyczasie szaleją rewolucje, dyktatury i próby demokracji, a laura uczestniczy w nich zawsze jakby z boku, poprzez ludzi których zna i kocha i większość traci po drodze. bierze też udział w życiu kulturalnym - poznaje fridę i diego riverę, w latach 30 wraz ze swoim kochankiem prowadzi bujne życie towarzyskie a na starość zostaje fotografką. nie będę wszystkiego opisywać, bo w książce wiele się dzieje, a na dodatek dochodzą retrospekcje historii laurowej rodziny, echa wojny domowej w hiszpanii, prześladowań żydów w europie oraz mccarthyzmu. dużo tu dygresji i anegdot sprawiających że człowiek czuje się osaczony książką (tzn ja się czułam ale w dobrym znaczeniu tego słowa), a długie zdania i plastyczne opisy wciągają w meksykańską przyrodę, prowincjonalne miasteczka i zakurzoną stolicę. i w tej bujnej roślinności i historii laura diaz, spokojna, niezależna, przyjmująca wszystko co ją spotyka z godnością ale nie bezwładnie, mimo tragedii i radości pozostająca sobą. bardzo to pozytywne no i dobrze się czyta :)

piątek, 8 lipca 2011

carlos fuentes - pogrzebane zwierciadło

rzadko czytam eseje a w szczególności historyczne (mam coś w rodzaju historycznej dysleksji, nie potrafię odnaleźć się w czasie a daty przyprawiają mnie o ziewanie, a cyferki całkiem lubię więc nie wiem w czym problem) a zwierciadło zaczęłam czytać z braku czegoś innego i wciągnęło mnie zupełnie. książka jest o hiszpanii i ameryce łacińskiej, ich historii oraz kulturze i wzajemnym wpływie na siebie. niby człowiek ma jakieś pojęcie o świecie, jednak ograniczony przez męczącą historię własnego zaborowego i powstaniowego kraju i beznadziejnych nauczycieli, nie ma pojęcia o wielu rzeczach (nie wiem na przykład jak mi umknęło że napoleon zajął hiszpanię a na jej tronie posadził swojego żulerskiego brata). później człowiek taki czyta tą iberoamerykańską literaturę i nie do końca ogarnia realia historyczne, jakieś rewolucje i przewroty się toczą, ale o co konkretnie chodzi to nie wiadomo. no i teraz to już trochę wiadomo. fakt opisane to wszystko jest dość pobieżnie, głownie z perspektywy meksykańskiej (pan autor z meksyku pochodzi) i argentyńskiej, ale państwa ameryki południowej i środkowej w jakimś tam stopniu podobne procesy przechodziły w podobnym czasie. kolonializm, próby buntów, dążenia niepodległościowe - wojny, czasy republikańskie podkopywane przez właścicieli wielkich ziemskich posiadłości, rewolucje ludowe, a w xx wieku faszystowskie dyktatury wspierane często przez wspaniałe stany zjednoczone działające w obronie swoich obywateli (szczególnie tych z united fruit company) przed komunistami. widać tu pewną lewicowość autora, której trudno się jednak dziwić, bo w tamtych rejonach dwudziestowieczne dyktatury były wojskowe i zdecydowanie prawicowe.
jednak zwierciadło to nie tylko historia i wojny, ale też kultura: don kichot, barokowa architektura, średniowieczna poezja, frida kahlo i murale diego rivery (wszystko mówi mi że powinnam w końcu przeczytać don kichota ;)). kultura na tle historii, historia na tle kultury, bardzo sympatycznie opisane najważniejsze rzeczy, zdecydowanie polecam książeczkę, jeśli ktoś interesuje się czy to hiszpanią czy iberoameryką (szczególnie jak stoi pod pomnikiem w guayaquil i nie wie się o co chodzi :P).

czwartek, 30 czerwca 2011

leonie swann - triumf owiec

z reguły nie czytam bestsellerów (zasada milionów nieomylnych much jakoś do mnie nie przemawia), ale ten leżał sobie na półce siostry i sprawiał wrażenie że będzie odpowiedni na trzygodzinny skacowany powrót pociągiem z długiego weekendu. perspektywa owiec brzmi dobrze a komedia filozoficzna jeszcze lepiej. niestety musza zasada (oraz owczy pęd empikowych kupujących) zadziałała i w tym przypadku. książka wydała mi się przede wszystkim niespójna. z jednej strony są owce nieogarniające ludzkiej rzeczywistości i kierujące się swoją jakąś pokrętną logiką, co można jeszcze przyjąć, ale czasem ich myślenie jest zaskakująco ludzkie i przenikliwe a czasem zachowują się jak stado baranów (napisałabym tu coś o psychologicznych nieścisłościach, ale to owce są więc co u nich za psychologia, a poza tym pani autorka studiowała podobno psychologię więc co ja tam wiem :P). druga sprawa, czyli intryga kryminalna, bo mamy tu taką. ktoś biega po lesie i widowiskowo morduje sarny i prawdopodobnie przymierza się do owiec a może nawet ludzi. dużo tu skomplikowanych wątków, kilka postaci podejrzanych, jak w klasycznych kryminałach np pani christie, jednak rozwiązanie rozczarowało mnie bardzo. tak jakby pod koniec historii o odizolowanej przez burzę wyspie, na której popełniono morderstwo, nagle okazało się że zbrodnia jest dziełem osoby w ogóle wcześniej nie wspomnianej. żadnych motywów, możliwości tylko jakieś mętne niedopowiedzenia. może książka została napisana z perspektywy owiec, które interesują się jedynie trawą i ewentualnie siankiem i mają gdzieś związki przyczynowo-skutkowe, ale czytają ją ludzie. poza tym, wszechstronnie wykształcona autorka wrzuciła w książkę tyle nigdzie nie prowadzących i trochę bezsensownych aluzji, symboli i dziwnych sytuacji, że to aż męczy. a temat interesujący, wilk w owczej skórze, nieznane niebezpieczeństwo w ciemnym lesie, w tle były szpital psychiatryczny ale to wszystko jakoś osobno i bez związku ze sobą. możliwe, że z powodu ciężkiego stanu umysłowego w jakim znajdowałam się czytając, nie ogarnęłam tego, a może jestem zbyt ograniczona, ale książka miała być lekka łatwa i przyjemna. a co do przyjemności i komediowości, to nie rozumiem jak mają się one do panującej w książce atmosfery ciągłego, nie do końca sprecyzowanego zagrożenia. no chyba że kogoś bawią spanikowane owce biegające bez celu po lesie. mnie nie bardzo.

wtorek, 28 czerwca 2011

richard brautigan - upadek sombrera

cienka książeczka której poszukiwałam dłuuuugi czas aż w końcu natrafiłam na nią na cmentarzysku zapomnianych książek w wawce (swoją droga super sprawa tylko dlaczego tak daleko? dodatkowe 10 kg do przewiezienie miałam). dwa plany: pisarz satyryk w depresji po odejściu jego japońskiej dziewczyny oraz wyrzucona przez niego historia żyjąca własnym życiem w koszu na śmieci. wątek pisarza spokojny, pełen gdybania i wyimaginowanych sytuacji - dziewczyna śpi i śni, pisarz myśli o niej i ich związku, w sumie bez fajerwerków. tymczasem w koszu na śmieci rewolucja. na ulicę pewnego amerykańskiego miasteczka spada lodowate sombrero i staje się powodem zamieszek i buntu. trudno cokolwiek tu opowiadać, książeczka jest cienka i do szybkiego połknięcia (króciutkie rozdziały więc samemu można sprawdzić jeśli się gdzieś napatoczy), zabawna i absurdalna, tak jak lubię najbardziej :D.
przy okazji polecam dwie inne powieści (powiastki hmm) tego pana przetłumaczona nie polski (więcej niestety tylko po angielsku a mało to chodliwe więc trudno znaleźć):
łowienie pstrągów w ameryce
potwór profesora hawkline's.
szczególnie potwora, boski jest.

william faulkner - światłość w sierpniu

dawno już nie spotkałam w książce tylu świrów (a czytałam niedawno lot nad kukułczym gniazdem). amerykańskie południe, gorąco a ludzie, którym gotują się głowy, zagłębiają się w swoich obsesjach głównie religijnych i rasowych. bo mamy tu ciągle segregację rasową, zadawanie się z czarnymi może być niebezpieczne, a jeśli ktoś jest przypadkiem nieślubnym dzieckiem na dodatek jakiegoś mulata (i do tego jest się wychowywanym przez człowieka z religijną manią) to już w ogóle kończy się pożarem i morderstwem. męcząca ta książka, ludzie żyją w myśl sztywnych zasad, przekonani o swojej racji i nagrodzie w niebie, niszcząc życie swoje i tych mających pecha żyć obok (ojciec pozwalający wykrwawić się córce rodzącej nieślubne dziecko półmurzyna). wiem że kiedyś było inaczej i trudno dopasowywać opisywane sytuacje do dzisiejszej rzeczywistości, jednak nie byłą to najprzyjemniejsza lektura (ehh niedługo chyba skończę jako czytelniczka harlekinów i innej lekkiej literatury kobiecej z happy endem :P).
co mi się podobało to sposób prowadzenia narracji, raz z jednaj strony raz z drugiej, czasem z perspektywy główniejszych bohaterów, a czasem osób będących jedynie świadkami wydarzeń, które są wynikiem kilku splatających się luźniej lub mocniej historii. mamy tu kobietę w nieślubnej ciąży szukającą ojca dziecka i zakochanego w niej sumiennego pracownika tartaku, który zmusza nie do końca ogarniętego pastora do wysłuchiwania swoich moralnych wątpliwości. z drugiej strony jest człowiek szukający swojej tożsamości rasowej i społecznej przy okazji, bo choć nie wygląda, w jego żyłach płynie murzyńska krew, a to komplikuje sprawę na amerykańskim południu. wychowany został przez religijnego fanatyka, ma więc problemy z kobietami i agresją a sypia ze starą panną mieszkającą na uboczu, dla której jest atrakcyjny właśnie z powodu swojej czarności. wszystko to się miesza i przeplata i w pełnym słońcu zmierza powoli ale nieubłaganie prosto do katastrofy.

środa, 22 czerwca 2011

eduardo mendoza - trzy żywoty świętych

pan mendoza jest mi znany z kilku książek o przygodach fryzjera i ze dwóch mniej humorystycznych, niestety nie pamiętam ani tytułów ani o co w nich chodziło, bo czytałam je jakieś 10 lat temu (jak to brzmi). żywoty świętych nie są z założenia tak śmieszne jak wspomniany powyżej cykl fryzjerski, chociaż zabawne elementy się zdarzają, przeplatając się jednak z bardziej poważnymi. dostajemy trzy historie: o biskupie z dzikiego kraju, który nie może powrócić do ojczyzny przez wybuchającą rewolucję, o trzydziestolatku bez celu w życiu odbierającym nagrodę za zasługi swojej matki oraz o więziennej nauczycielce literatury rozbudzającej zdolności pisarskie w jednym z osadzonych. i właśnie trzecie opowiadanie spodobało mi się najbardziej, dużo w nim o książkach a to jeden z moich ulubionych tematów ;).
ogólnie jednak przekonuję się że nie jestem czytelniczką opowiadaniową (noo może poza krótkimi keretowymi tworami) i jakoś nie powaliły mnie święte historie. cegły to jest to! :P

czwartek, 26 maja 2011

ken kesey - lot nad kukułczym gniazdem

o tej książce chyba każdy słyszał, przeczytał ją albo obejrzał film, tylko ja taka zapóźniona. myślałam, że czytałam ją w zamierzchłej przeszłości na fali zainteresowania świrami i psychiatrykami, a to przecież klasyka w tym temacie. film widziałam kiedyś dawno temu, a pierwowzór literacki przeczytałam właśnie pierwszy raz, jako ostatnią książkę pana keseya wydaną w naszym pięknym kraju.
sytuacja wygląda tak, na oddział psychiatryczny rządzony twardą ręką przez przerażającą oddziałową, na przymusowe leczenie trafia mcmurphy - cwaniak i oszust często wdający się w bójki, wolący szpital dla umysłowo chorych od farmy reedukacyjnej. jednak przestaje mu się to podobać kiedy widzi jak bardzo zastraszeni są pacjenci przebywający na oddziale, którzy trzymani są w ryzach przez personel umiejętnie wykorzystujący ich słabości, choroby i lęki (strach przed matką, podejrzenia o homoseksualizm itp). ludzie ci nie są w stanie żyć w społeczeństwie a pobyt w szpitalu tylko pogłębia ich stan i utwierdza w przekonaniu że nie poradzą sobie w zewnętrznym świcie wilków, bo są słabymi puszystymi królikami. oddziałowa zamiast ich leczyć, upaja się swoją władzą manipulując tu i tam, upokarzając pacjentów i umacniając swoją władzę. nowy pacjent próbuje rozruszać towarzystwo rozpoczynając wojnę z władczą pigułą. śmiech przeciwko bezsensownemu regulaminowi, głupie pytanie przeciwko władczym manipulacjom. pacjenci zaczynają się budzić z letargu, jednak wiadomo, nic nie jest proste, a szczególnie wyrwanie się na wolność spod władzy ludzi upajających się swoją wszechmocą.
narratorem książki jest indianin, od wielu lat w szpitalu, uważany za głuchego i wykorzystywany do sprzątana korytarzy, dzięki czemu słyszy i obserwuje rzeczy nieprzeznaczone dla pacjenckich uszu. na dodatek widzi również prawdziwe oblicze sytuacji, wielki kombinat próbujący naprawiać w szpitalu wybrakowanych ludzi, pod osłoną nocy wszczepiający im urządzenia, kółka zębate i inne mechaniczne elementy w celu umożliwienia im powrotu do społeczeństwa, czyli świata kontrolowanego przez kombinat. do szpitala trafiają ludzie którzy oparli się próbom poskramiania przez kombinat w szkołach i innych miejscach produkujących taśmowo takich samych ludzi. sam indianin nie został uformowany właśnie z powodu że był indianinem, stracił swoją ziemię pod budowę wielkiej tamy, jego ojciec, wcześniej wielki wódz, zmalał pod wpływem białej żony, rządu i wódki, on sam również zmalał, przestał byś zauważany i wpadł w mgłę w której bardzo łatwo się zgubić. w szpitalu nauczył się siedzieć w mgle bez ruchu, bo czasem wciągała go do gabinetu elektrowstrząsów. One i lobotomia to ostateczne narzędzia kombinatu do naprawiania zepsutych obywateli.
książka jest już klasyką, nie będę jej tu więc specjalnie analizować, bo wielu mądrzejszych ludzi zrobiło to przede mną. jest tu motyw ewangelicznego poświęcenia się w celu ocalenia innych, władza i manipulacja no i wiadomo pojawia się system pod postacią kombinatu, wprawdzie w wizjach szalonego indianina, więc można sobie nie zawracać głowy i dalej jeść pigułki jakie dadzą i stosować się do regulaminu a może uda się uniknąć elektrowstrząsów. swoją drogą kuracja ta okazała się skuteczna dla indianina w otrząśnięciu się z resztek mgły, rozwiewanej niego przez mcmurphego.
pomimo przygnębiającego tematu i świadomości, że opisane sposoby traktowania pacjentów nie wzięły się z sufitu, a pan autor czerpał ze swoich własnych doświadczeń jako sanitariusza w szpitalu dla umysłowo chorych książka bywa chwilami naprawdę zabawna, no ale taki styl pana keseya.

robert m. wegner - opowieści z meekhańskiego pogranicza. wschód-zachód

na początku chciałam bardzo podziękować wszystkim pożyczającym mi książki, nawet tym przez których targam dodatkowe kilogramy przez 160 km, jednak bardzo proszę o nie podrzucanie (niczego nie spodziewającej się) mi części jakichś cyklów. to bardzo stresujące jak akcja się urywa nagle i niespodziewanie i możliwe że kiedyś w dalekiej przyszłości będzie można poznać ciąg dalszy, ale nie wiadomo, bo autor może nie napisać (gra o tron?) lub wydawnictwu może się nie chcieć/nie opłacać wpuszczać tego na polski rynek. zresztą cyklom staram się mówić nie po przygodzie z wspomnianą grą o tron, gdy po przeczytaniu kilku tysięcy podejrzewam stron (nie żebym się skarżyła) dowiedziałam się że autor się zagubił w świecie który stworzył i historia może zostać niedokończona. ok kończę dywagacje i przechodzę do meritum.
nie przepadam za fantastyką, uważam że za dużo się tego produkuje i trudno coś oryginalnego stworzyć w tym temacie (tak zresztą jest ze wszystkim), dlatego zwykle szkoda mi czasu na czytanie o kolejnych wyprawach, smokach, magach i co najgorsze elfach :P. no ale książka została mi wciśnięta podstępem (byłam zaspana) z kilkoma innymi więc przecież jej nie oddam nieprzeczytanej. pierwsza zaleta: nie ma elfów - alleluja, smoków również, chociaż pojawiają się demony i ich wytwory ale to bardziej w wizjach i wspomnieniach, jest również magia. druga zaleta to szerokość opisu świata przedstawionego (hehe), mimo że książka ma głównych bohaterów, to dokładnie zaprezentowany jest ich rzeczywistość, sytuacja polityczna i tego typu bardziej ogólne problemy (już w tym momencie powinnam się była zorientować że na jednej książce się nie skończy, bo dużo tam miejsca na kolejne i kolejne i kolejne tomy), co sprawia że opowieści to bardziej strategia niż przygodówka :P. akcja toczy się wartko, w miarę to wszystko jest napisane, wciąga człowieka nawet niespecjalnie zainteresowanego wojnami dzikich plemion na pograniczu czy ciężkimi przeżyciami złodzieja opętanego przed demona/boga/niewiadomoco z przeszłości. chwilami nawet bywa zabawnie, jeśli kogoś bawi pierwsze spotkanie z głównym bohaterem na zarzyganym przez niego pomoście i jego skacowane przygody (mnie czasem bawi :P).
dwie części - pierwsza: wschód, o wojowniczce (żołnierce?) walczącej o spokój na dzikich rubieżach imperium, w oddziale pełnym osobników o magicznych zdolnościach (łapanie dusz, zmiana w zwierzątka, przewidywanie przyszłości itp), druga - zachód, o wspomnianym wyżej skacowanym złodzieju, trochę gówniarskim cwaniaczku, trochę honorowym i zdolnym przedstawicielu swego fachu, zaplątanym z jednej strony w brudne miejskie intrygi polityczne, z drugiej nękany przez dziwne moce które złapał bawiąc się boskim mieczem. obie części niedokończone (wrrrrrr) ale ciekawe, mimo że w niektórych momentach książka wydała mi się nieco tendencyjna.
jednak ostrzegam osoby o zbyt plastycznej wyobraźni, nie należy tej książki czytać przy jedzeniu. akcja się toczy spokojnie, dialogi i miłe opisy okolicy aż tu nagle bebechy, krew, ręka noga mózg na ścianie. to również główne zastrzeżenie z mojej strony, krwawe bitwy nie są moim ulubionym tematem literackim, jak czytam o mieczach zagłębiających się z mlaskiem w żywe mięso to mnie wzdryga.
a tak jak już jesteśmy przy grze o tron, czy serial jest wporzo? nie wiem czy pakować się w to po raz kolejny.

środa, 18 maja 2011

alexander mccall smith - a world according to bertie

sympatyczna obyczajowa książka o edynburczykach. tytułowym bohaterem jest sześcioletni bertie, zdolny chłopiec, maltretowany przez matkę zajęciami jogi, psychoterapią i innymi rozwijającymi aktywnościami. poza nim pełnoprawnymi bohaterami są jego sąsiedzi i ich znajomi, całe stado ludzi, prawdę mówiąc trudno było mi się skupić na nich wszystkich, szczególnie że niektóre wątki zaczynały się i jakby umykały panu autorowi. tak czy inaczej bertie ma problemy z matką, jego sąsiadka z góry z sąsiadką z naprzeciwka, która zwinęła jej filiżankę i wdała się w romans z polskim budowlańcem, który po angielsku zna jedno słowo - brick. ich znajomy malarz próbuje wyciągnąć z aresztu (? nie jestem pewna o jaki system przetrzymywania chodzi, czytałam po angielsku) swojego psa niesłusznie oskarżonego o pogryzienie. bezbarwny właściciel galerii w sztruksach koloru truskawki nie jest pewien sensowności swojego związku, spotyka miłość swojego życia, a facet jego byłej dziewczyny z przerośniętym ego zostaje wpakowany w małżeństwo (za porszaka). wszystko się przeplata, bo edynburg to małe miasto, a jakie ładne :). ostatecznie problemy się rozwiązują albo i nie i trzeba to zaakceptować i być miłym dla swoich sąsiadów.
całkiem przyjemna książka, denerwowały mnie tylko próby opisania świata oczami bertiego, który mimo że jest bardzo inteligentny to jednak pozostaje sześciolatkiem i jest nieco ograniczony. miało to być zabawne, mnie to nie bawi :P. wolę serię o pani detektyw z zimbabwe.

czwartek, 28 kwietnia 2011

simone de beauvoir - mandaryni

francja, wojna (druga, światowa) właśnie się skończyła, jednak rozterki francuskich intelektualistów dopiero się zaczynają. podczas okupacji wszystko było proste: kolaboranci są źli, ruch oporu dobry, teraz jednak wszystko się komplikuje. z jednej strony prawica, patriotyczna ale to dobra pożywka dla faszyzmu, z drugiej komuniści, pokonali hitlera i budują lepszy świat ale chodzą jakieś plotki o obozach pracy. żeby publikować, co każdy intelektualista potrafi najlepiej, trzeba się na coś zdecydować, bo samemu do szerokich mas się nie dotrze a przecież trzeba je kształtować i tworzyć opinie, a dzięki temu zmieniać świat. z drugiej strony świat jakoś nie chce się zmienić. czy jest sens pisać? czy można iść na kompromisy żeby tylko się wypowiedzieć (nie pisać o gułągach żeby komuniści się nie obrazili)? pojawiają się jeszcze problemy z przyjaciółmi z ruchu oporu, z których niektórzy działali na dwa fronty. wszystkie te intelektualne problemy wydają się nieco oderwane od rzeczywistości, nie mam nic przeciwko zmienianiu świata, ale trudno to robić wikłając się w politykę pełną brudnych powojennych interesów. i męczą się biedacy tak przez dwa tomy. to nie są błahe sprawy, jednak bohaterowie podchodzili do nich jakoś od dupy strony, zupełnie nie mogłam ich pojąć. na szczęście w powieści był również drugi, nieco ciekawszy wątek, pani psychoanalityk rozdarta między nudnym mężem przyjacielem, który jej nie potrzebuje, a ekscytującym amerykańskim pisarzem. tu jednak też za dużo analizowania (czego można się po psychoanalityku spodziewać, może nieco więcej życiowości) i nierzeczywistości. wszystkie postacie się miotają od jednej skrajnej opinii do drugiej, nie potrafią się zdecydować i strasznie to męczące przy czytaniu. na dodatek te francuskie nazwiska nie do ogarnięcia, czytałam książkę zaspana w autobusie do pracy i czasem nie wiedziałam kto jest kim (nie nie jestem z tego dumna). może po prostu jestem za głupia na tego typu utwory a przeintelektualizowane nigdzie nie prowadzące dyskusje nudzą mnie.

piątek, 22 kwietnia 2011

carlos ruiz zafón - cień wiatru

zapóźniona jestem strasznie, książka wyszła już dawno temu, jednak miałam pewne opory przed nią zapewne z powodu powszechnego zachwytu. do bestsellerów podchodzę ostrożnie mimo że miliony much nie mogą się mylić :P. swoją alternatywność odpuściłam sobie szukając książek których akcja dzieje się w barcelonie, bo wybieram się już niedługo do tego miasta i nie chcę żeby było mi całkiem obce. barcelona kojarzy się z upałem palmami i beztroskimi wakacjami, chociaż miałam świadomość tajemnicy i spleśniałych książek w cieniu wiatru (a nawet tajemnicy spleśniałych książek) to oczekiwałam trochę drżącego z gorąca powietrza. otwieram książkę a tam deszcz, mgła, zgrzybiałe budynki między którymi przemykają się ludzie pełni ciemnych sekretów. tłem ich historii jest wielka historia - wojna domowa przetoczyła się po wszystkich bez wyjątku. no ale żeby nie było, poza gotyckimi motywami jest w książce dużo humoru, głównie za sprawą postaci fermina - anarcho-komunistycznego cynika, wydającego się być najbardziej konkretnym i zdecydowanym bohaterem. poza tym mamy głównego bohatera, gówniarza który nie bardzo wie czego chce, hormony mu szaleją, zakochuje się niewłaściwie, i trafia na ślad tajemnicy zakopanej głęboko w przeszłości. motorem akcji jest książka, zapomniana i przypadkiem znaleziona na cmentarzysku zapomnianych książek (to jest miejsce gdzie chciałabym spędzić wakacje). i pewnie właśnie dlatego przełknęłam tendencyjne fragmenty, krótkie amerykańskie rozdziały (jak w kodzie leonarda da vinci fuuj) i nadużywanie przymiotników w początkowych rozdziałach (później tego nie zauważyłam, nie wiem czy autor zrezygnował czy też tak akcja mnie wciągnęła, że nie przestałam zwracać uwagę na pierdoły byle tylko dowiedzieć się co było dalej). jestem książkowym fetyszystą i książki o książkach automatycznie mają u mnie plus sto do zajebistości :P (za dużo internetu).
podsumowując nie jest to jakoś bardzo głęboka książka, życia mojego nie zmieniła, ale wciąga i dała mi dużo przyjemności. no i książki książki książki ehh.
a tak trochę obok, jakieś wskazówki co do barcelońskich powieści?

piątek, 15 kwietnia 2011

agatha christie - n czy m?

mistrzyni kryminału tym razem o aferze szpiegowskiej. nie ma tu typowego agathowego trupa (poza wspomnianym zlikwidowanym brytyjskim agentem), jest za to druga wojna światowa a senne nadmorskie angielskie miasteczko może okazać się główną siedzibą piątej kolumny przygotowującej inwazję na wyspy. główni bohaterowie - tuppence i tommy beresfordowie, para w średnim wieku, pojawiają się w nadmorskim pensjonacie w przebraniu i niezależnie od siebie próbują rozwikłać zagadkę i schwytać dwójkę niemieckich agentów, kobietę i mężczyznę, n i m. dodatkowo mamy, jak zwykle u pani aghaty, obyczajowe obrazki i nieco ironiczny opis ludzi chroniących się w pensjonacie na zadupiu przed bombardowaniami. przy okazji trochę dywagacji na tematy patriotyzmu, służenia ojczyźnie i różnicy pomiędzy niemieckim szpiegiem pochodzącym z niemiec a niemieckim szpiegiem pochodzenia angielskiego. no i oczywiście wątek miłości z przeszkodami. intryga jest zakręcona ale muszę się pochwalić że odgadłam tożsamość kobiety szpiega, za to faceta nie podejrzewałam, jest więc remis :P.

czwartek, 7 kwietnia 2011

wojciech mann - rockmann

czyli jak nie zostałem saksofonistą. pan mann z właściwym sobie poczuciem humoru swoją fascynację muzyką i miejsca oraz ludzi do których dzięki niej trafił. to raczej zbiór anegdotek na okołomuzyczne tematy, a materiału mnóstwo, bo pomimo dziwnych czasów głębokiego prlu, próbującego chronić swoich obywateli (przede wszystkim młodzieży) przed zgubnym wpływem muzyki rozrywkowej ze zgniłego zachodu, pan mann dzięki swojej determinacji potrafił wcisnąć się w różne dziwne sytuacje. opisane jest to wszystko w jego stylu znanym mi z audycji trójkowych (muzyka jak muzyka, nie jestem fanką bluesa, ale te teksty ;D) ładnym językiem, z dystansem zarówno do siebie jak i okoliczności (cenzura, biurokracja, ogólny brak pojęcia). do tego zdjęcia i prywatne rankingi muzyczne autora. najbardziej podobała mi się początkowa część o zmaganiach z absurdalną prlowską rzeczywistością na muzycznym polu i wizytach gwiazd jakby z kosmosu w mało rozrywkowej warszawie.

frederick burnaby - wyprawa do chiwy

czyli podróż retro na dziki wschód gdzie stepy wielbłądy i rosyjskie wojsko. pan burnaby wspomina jak to wybrał się na teren dzisiejszego uzbekistanu, ponieważ chciał się dowiedzieć dlaczego rosjanie nie chcą wpuszczać tam obcokrajowców. przy okazji mógł obejrzeć co rosjanie knują w związku z pobliskim afganistanem i indiami, które w tamtym czasie należały do imperium nad którym słońce nie zachodzi. burnaby próbował przygotować się do podróży odpowiednio, był bowiem człowiekiem światowym, który zjeździł pół afryki i inne brytyjskie miejsca, nie do końca przewidział jednak hardkorowych zimowych warunków na stepie. część książki to właśnie opisy zmagania się z niesympatyczną przyrodą, wszystko wyłożone z humorem i dystansem do siebie. zresztą nie tylko pogodna nie sprzyja, problemy sprawiają również carska biurokracja i mentalność mieszkańców stepów. widać jednak odmienny sposób myślenia podróżnika dżentelmena, jego nieco protekcjonalne, imperialno - kolonialne spojrzenie na brudnych rosjan i nieoświeconych tubylców porównujących piękne kobiety do owiec (a jednak mam w sobie nieco politycznej poprawności hehe). mimo to książka jest zabawna i napisana bardzo ładnym językiem, w trochę oldschoolowym stylu, co jest miłą odmianą po wszystkich krótkozdaniowych amerykańskich ksiażkach. no i ten wschód ciągnie :)

środa, 30 marca 2011

peter george - dr strangelove

albo jak nauczyłem się nie bać i pokochałem bombę. zimna wojna trwa. usa i związek radziecki prześcigają się w zbrojeniach nuklearnych, ciągle w gotowości trzymają się wzajemnie w szachu. systemy błyskawicznego reagowania na jakiekolwiek zagrożenie ze strony przeciwnika wydają się być pewne i dopracowane, niestety zawsze znajdzie się czynnik który wymknie się spod kontroli. człowiek oczywiście. dowódca jednej z amerykańskich baz lotniczych z samolotami uzbrojonymi w pociski atomowe postanawia wziąć sprawę w swoje ręce, ponieważ komuniści wprowadzają do wody fluor zanieczyszczający amerykańskie płyny ustrojowe. wysyła bombowce w kierunku celów strategicznych, odcina bazę od świata i jest z siebie bardzo zadowolony. tymczasem w tajnym podziemnym centrum dowodzenia wojskowi dowódcy oraz prezydent i jego doradcy kłócą się między sobą i z radzieckim ambasadorem. próbują dogadać się z pijanym radzieckim przywódcą i rozwiązać jakoś sytuację, która wydaje się bez wyjścia, ponieważ ruscy skonstruowali automatyczną machinę zagłady atomowej, włączającą się samoczynnie po zaistnieniu pewnych warunków np wybuchu pocisku nuklearnego. gdy wydaje się że los świata jest przesądzony, dr strangelove, pochodzący z niemiec i mający pewne hmm przyzwyczajenia, ogłasza swój genialny plan uratowania ludzkości. no, amerykańskiej części ludzkości. w zasadzie to najlepszego fragmentu amerykańskiego społeczeństwa (w tym głównodowodzących i atrakcyjne kobiety mające odbudować ludzką rasę w nieco lepszej wersji).
satyra na zimną wojnę, wydaje się nieco archaiczna w tych czasach, gdy zagrożenie jest mniej sprecyzowane i nie tak jednoznaczne, porusza jednak kilka uniwersalnych tematów. chora ambicję przywódców zarówno cywilnych jak i wojskowych, ich poczucie nieomylności i masowe wysychanie mózgów na pewnych szczeblach władzy. wątpię żeby akurat te cechy wyparowały razem z upadkiem muru berlińskiego, są tylko lepiej (jak w cywilizowanych krajach) lub gorzej (jak u nas na wschodzie, tylko u nas panowie i panie u władzy mają na szczęście mniejsze możliwości) ukrywane. no ale wiadomo najlepszy rząd to żaden rząd, tylko ludzie niemądrzy.

terry pratchett - łups!

kolejny tom ze świata dysku, tym razem o straży, wiadomo o co chodzi, a jak ktoś nie wie to powinien nadrabiać zaległości jak najszybciej ;). sam vimes ma jak zwykle górę problemów, począwszy od wampirzych środowisk wciskających mu do straży jednego (jedną) ze swoich, przez zbliżającą się rocznicę historycznej bitwy między trollami i krasnoludami w dolinie koom, powodującą gwałtowny wzrost dumy rasowej u jednych i drugich, do milszych (czytanie synkowi bajeczki) i mniej przyjemnych (pozowanie do portretu, przecież wszyscy nasi przodkowie to robili) obowiązków rodzinnych. w sosie nieco mniej zabawnym niż w przypadku innych cykli, pan autor porusza poważne tematy: współistnienia różnych kultur (ras w tym przypadku), konfliktu tradycji narodowych (rasowych) z nową rzeczywistością wymagającą pohamowania niektórych tradycyjnych zachować (np chęci rzucenia się na pierwszego krasnoluda/trolla w zasięgu wzroku) oraz problemów z tożsamością narodową. czy któryś krasnolud może być bardziej krasnoludowy od innych krasnoludów? czy któryś krasnolud może określać co jest prawdziwie krasnoludzie i jak należy jako krasnolud się zachowywać? jeśli weźmiemy pod uwagę jeszcze motyw naginania historii do własnych celów to pojawia się obraz niepokojąco aktualny i smutny, bo ostatecznie w książce zdrowy rozsądek wygrywa a w rzeczywistości na to się nie zanosi. hasła w stylu "na pewno oszukują, nie ufam im bo 2000 lat temu wciągnęli mojego praprzodka i jego kumpli w zasadzkę, a jak ktoś myśli inaczej to nie jest prawdziwym krasnoludem/trollem i zdradza swój naród/rasę" coś mi przypominają. i nie jest to sympatyczne skojarzenie.
nie żeby książka była aż tak strasznie poważna, tam gdzie pojawia się nobby nobbs człowiek może czuć się niepewnie ale na pewno nie smutno, szczególnie że kapral spotyka się z dziewczyną z nocnego klubu. nie zawodzi też patrycjusz, bawi do łez swoim ciętym językiem (prawdopodobnie dlatego że jest postacią wymyśloną i nie mówi do mnie :P).
lubię poważniejsze pratchettowe książki, ale o wiedźmach mógłby jeszcze coś napisać :D

środa, 23 marca 2011

orhan pamuk - snow

nie było to proste ale w końcu przeczytałam do końca powieść noblową pana pamuka. trwało to baaardzo długo jak na mnie, szczególnie że książka towarzyszyła mi na wycieczce do warszawy (4,5 godziny w busie plus 6 godzin w pociągu) i krakowa (w sumie 6 godzin pociągowych) i muszę przyznać ze dawno nie spałam tak dobrze w komunikacji publicznej. brnęłam coraz dalej w zaśnieżone strony (około 500, chociaż objętość książek jest dla mnie raczej powodem do radości niż przerażenia) z nadzieją że może jednak, może już za chwilę, coś się w końcu wydarzy. nie wiem skąd to wrażenie nudy bo w książce wiele się dzieje - zasypane miasteczko na tureckim zadupiu, przejęte w drodze przewrotu wojskowego przez podstarzałego aktora z wygórowanymi ambicjami. poza rewolucją mamy samobójcze nastolatki w chustach, islamskich fanatyków i historię miłosną. tylko dlaczego to jest tak okroooopnieeee nuuuuuuudneeeeeee. może to przez sposób opisywania chwila po chwili wszystkiego co główny bohater (turecki poeta mieszkający w niemczech) robił przez cały czas, z kim rozmawiał i co sobie myślał. możliwe że skojarzyło mi się to z traumatycznymi przeżyciami podczas czytania ulissesa, którego przeczytałam, jestem z tego dumna ale nie chcę więcej tej książki an oczy oglądać. i nie wiem co bardziej mnie zmęczyło: nuda czy też bezsensowne (z mojego cynicznego punktu widzenia człowieka zachodu bez zasad) dywagacje drugoplanowych bohaterów. o tym że nie chcą być zachodni, że europa jest strasznie opresyjna kulturowo i że są dumnie ze swojej narodowości i tradycji (a zachód poza tym że wysyła w świat swoją telewizję internet i gazety pełne wszelkiego zła to ma to wszystko gdzieś) i te gadki o honorze narodu i jego bezczeszczeniu przez niemoralne nienoszenie chusty na włosach. strasznie to skrajne dla mnie i nie wiem czy do końca wschodnie, bo u nas również mamy stado obrońców moralności i prawdziwej polskości próbujących przyciąć wszystkich do własnej miary (niewielkiej :P).
główny bohater miota się między prozachodnimi wojskowymi rewolucjonistami pragnącymi uszczęśliwić i unowocześnić całe miasto siłą, a islamskimi tradycjonalistami, którzy również chcą to zrobić, czekają tylko na okazję. sam nie ma konkretnego zdania, jest wstrętnym europejskim relatywistą, zależy mu tylko na wyniesieniu własnego tyłka cało i na zdobyciu ukochanej, którą sobie wmówił. dookoła rewolucja, ludzie znikają, są torturowani w aresztach a on myśli tylko o tym jak pozbyć się ojca laski z domu, bo tylko pod takim warunkiem zgodziła się iść z nim do łóżka. no ręce opadają. ostatecznie wyjeżdża pierwszy pociągiem, bez laski, główny rewolucjonista i główny islamista umierają, a zasady i honor są naginane w służbie miłości. nie wiem o co panu autorowi chodziło ale tyle wyniosłam z tej cegły. może ktoś chce kupić, po angielsku, tanio sprzedam :P

środa, 9 marca 2011

elizabeth gilbert - jedz módl się kochaj

najpierw obejrzałam film. był za długi i trochę płaski i tendencyjny, jednak przemówił do mnie (szczególnie część włoska) na tyle, że śniło mi się że szukam mieszkania we włoszech :D. dopadłam więc książkę, a tam to co już wcześniej znałam z filmu, a wcześniej słyszałam, żadna niespodzianka. bohaterka załamana rozwodem i całym swoim amerykańskim życiem robi sobie roczną przerwę na podróże aby poznać siebie. super że miała takie możliwości bo większości ludzi zwyczajnie nie stać na dochodzenie do siebie podczas podróży po trzech i (i tu moja uwaga do tłumacza, wiem że włochy nie brzmią tak romantycznie jak italia, jednak w naszym pięknym języku ten kraj tak właśnie się nazywa: WŁOCHY, to jeden z powodów dla których fragmenty są takie egzaltowane). no ale ok, jej się udało, dostała kasę z góry za książkę w której miała opisać swoje doświadczenia i przemianę wewnętrzną. i to trochę widać że to książka na zamówienie i ze z góry założonymi tezami, bohaterka pokochała siebie w "italii" (mimo że przytyła od makaronu), połączyła osiągnęła nirwanę w indiach i równowagę (i nowego boskiego brazylijskiego faceta) w indonezji. jeśli przeżyła to naprawdę to gratuluję ale brzmi to zbyt pięknie dla mnie starej cyniczki.
z drugiej strony pani autorka porusza kilka istotnych kwestii, na przykład ludzi zagubionych i nie wiedzących co zrobić ze swoim życiem, pakujących się w konwencjonalne role społeczne bo coś przecież trzeba ze sobą począć, a później okazuje się że życie zmarnowane i do indii trzeba jechać w medytację się zagłębiać. drugim problemem jest tempo życia na zachodzie (uogólniam tu nazywając zachodem kulturę zachodnią, która ostatnio panoszy się również w azji) oraz męczący i smutny cykl pracowania zarabiania kupowania i szaleństwa w weekendy/wakacje (nawet w radio słyszę tylko ile dni do piątku zostało, rozumiem że nikt pracować nie lubi a nowe auto by kupił, albo po prostu zjadł obiad z rodziną, jestem świadoma że inaczej trudno albo w ogóle się nie da ale to przygnębiające). no i problemy ludzi wynikające z wychowania w poczuciu obowiązku i winy, a tak naprawdę jaki to wszystko ma sens, nie lepiej bawić się bo i tak wszyscy umrzemy? nie jest wiec to książka tak całkiem płytka, jest dość dobrze napisana bo bardzo wciąga, i dobrze się czyta dzięki krótkim amerykańskim rozdziałom. denerwowała mnie jednak taka egzaltacja i egocentryczna świadomość pani autorki że wszechświat zrobi dla niej wszystko, bo jest ona jego częścią i uśmiecha się do niego. wiem że jest taka teoria, ale chyba nie dla wszystkich działa skoro dookoła trzęsienia ziemi spadające samoloty i lawiny błotne. inna sprawa że taka uspokajająca wiara w coś jest rzeczą pozytywną, człowiek jest spokojniejszy i chyba po prostu łatwiej w ten sposób (niestety nie dość żem cyniczna to jeszcze nie uwierzę jak nie pomacam więc żyję w stresie :P). i jeszcze jedna denerwująca rzecz - bohaterka była chwilami strasznie ograniczona. rozmawia ze sobą pisząc dialogi w dzienniku, nie potrafi się ogarnąć (tak wiem depresja), nie wie sama czego chce (chociaż to nie tylko jej przypadłość) i te jej głupie teksty (american style) mające wprowadzać humorystyczne momenty a po prostu ręce czasem opadały. no i dziwne użycie słowa repatrianci w znaczeniu ludzi uciekających od cywilizacji na bali. kto to tłumaczył??
podsumowując - taka amerykańska książka, ale jak ktoś zechce się zastanowić to może, a jak nie to będzie miał trochę rozrywki. a i ekranizacja gorsza ;)