czwartek, 28 kwietnia 2011

simone de beauvoir - mandaryni

francja, wojna (druga, światowa) właśnie się skończyła, jednak rozterki francuskich intelektualistów dopiero się zaczynają. podczas okupacji wszystko było proste: kolaboranci są źli, ruch oporu dobry, teraz jednak wszystko się komplikuje. z jednej strony prawica, patriotyczna ale to dobra pożywka dla faszyzmu, z drugiej komuniści, pokonali hitlera i budują lepszy świat ale chodzą jakieś plotki o obozach pracy. żeby publikować, co każdy intelektualista potrafi najlepiej, trzeba się na coś zdecydować, bo samemu do szerokich mas się nie dotrze a przecież trzeba je kształtować i tworzyć opinie, a dzięki temu zmieniać świat. z drugiej strony świat jakoś nie chce się zmienić. czy jest sens pisać? czy można iść na kompromisy żeby tylko się wypowiedzieć (nie pisać o gułągach żeby komuniści się nie obrazili)? pojawiają się jeszcze problemy z przyjaciółmi z ruchu oporu, z których niektórzy działali na dwa fronty. wszystkie te intelektualne problemy wydają się nieco oderwane od rzeczywistości, nie mam nic przeciwko zmienianiu świata, ale trudno to robić wikłając się w politykę pełną brudnych powojennych interesów. i męczą się biedacy tak przez dwa tomy. to nie są błahe sprawy, jednak bohaterowie podchodzili do nich jakoś od dupy strony, zupełnie nie mogłam ich pojąć. na szczęście w powieści był również drugi, nieco ciekawszy wątek, pani psychoanalityk rozdarta między nudnym mężem przyjacielem, który jej nie potrzebuje, a ekscytującym amerykańskim pisarzem. tu jednak też za dużo analizowania (czego można się po psychoanalityku spodziewać, może nieco więcej życiowości) i nierzeczywistości. wszystkie postacie się miotają od jednej skrajnej opinii do drugiej, nie potrafią się zdecydować i strasznie to męczące przy czytaniu. na dodatek te francuskie nazwiska nie do ogarnięcia, czytałam książkę zaspana w autobusie do pracy i czasem nie wiedziałam kto jest kim (nie nie jestem z tego dumna). może po prostu jestem za głupia na tego typu utwory a przeintelektualizowane nigdzie nie prowadzące dyskusje nudzą mnie.

piątek, 22 kwietnia 2011

carlos ruiz zafón - cień wiatru

zapóźniona jestem strasznie, książka wyszła już dawno temu, jednak miałam pewne opory przed nią zapewne z powodu powszechnego zachwytu. do bestsellerów podchodzę ostrożnie mimo że miliony much nie mogą się mylić :P. swoją alternatywność odpuściłam sobie szukając książek których akcja dzieje się w barcelonie, bo wybieram się już niedługo do tego miasta i nie chcę żeby było mi całkiem obce. barcelona kojarzy się z upałem palmami i beztroskimi wakacjami, chociaż miałam świadomość tajemnicy i spleśniałych książek w cieniu wiatru (a nawet tajemnicy spleśniałych książek) to oczekiwałam trochę drżącego z gorąca powietrza. otwieram książkę a tam deszcz, mgła, zgrzybiałe budynki między którymi przemykają się ludzie pełni ciemnych sekretów. tłem ich historii jest wielka historia - wojna domowa przetoczyła się po wszystkich bez wyjątku. no ale żeby nie było, poza gotyckimi motywami jest w książce dużo humoru, głównie za sprawą postaci fermina - anarcho-komunistycznego cynika, wydającego się być najbardziej konkretnym i zdecydowanym bohaterem. poza tym mamy głównego bohatera, gówniarza który nie bardzo wie czego chce, hormony mu szaleją, zakochuje się niewłaściwie, i trafia na ślad tajemnicy zakopanej głęboko w przeszłości. motorem akcji jest książka, zapomniana i przypadkiem znaleziona na cmentarzysku zapomnianych książek (to jest miejsce gdzie chciałabym spędzić wakacje). i pewnie właśnie dlatego przełknęłam tendencyjne fragmenty, krótkie amerykańskie rozdziały (jak w kodzie leonarda da vinci fuuj) i nadużywanie przymiotników w początkowych rozdziałach (później tego nie zauważyłam, nie wiem czy autor zrezygnował czy też tak akcja mnie wciągnęła, że nie przestałam zwracać uwagę na pierdoły byle tylko dowiedzieć się co było dalej). jestem książkowym fetyszystą i książki o książkach automatycznie mają u mnie plus sto do zajebistości :P (za dużo internetu).
podsumowując nie jest to jakoś bardzo głęboka książka, życia mojego nie zmieniła, ale wciąga i dała mi dużo przyjemności. no i książki książki książki ehh.
a tak trochę obok, jakieś wskazówki co do barcelońskich powieści?

piątek, 15 kwietnia 2011

agatha christie - n czy m?

mistrzyni kryminału tym razem o aferze szpiegowskiej. nie ma tu typowego agathowego trupa (poza wspomnianym zlikwidowanym brytyjskim agentem), jest za to druga wojna światowa a senne nadmorskie angielskie miasteczko może okazać się główną siedzibą piątej kolumny przygotowującej inwazję na wyspy. główni bohaterowie - tuppence i tommy beresfordowie, para w średnim wieku, pojawiają się w nadmorskim pensjonacie w przebraniu i niezależnie od siebie próbują rozwikłać zagadkę i schwytać dwójkę niemieckich agentów, kobietę i mężczyznę, n i m. dodatkowo mamy, jak zwykle u pani aghaty, obyczajowe obrazki i nieco ironiczny opis ludzi chroniących się w pensjonacie na zadupiu przed bombardowaniami. przy okazji trochę dywagacji na tematy patriotyzmu, służenia ojczyźnie i różnicy pomiędzy niemieckim szpiegiem pochodzącym z niemiec a niemieckim szpiegiem pochodzenia angielskiego. no i oczywiście wątek miłości z przeszkodami. intryga jest zakręcona ale muszę się pochwalić że odgadłam tożsamość kobiety szpiega, za to faceta nie podejrzewałam, jest więc remis :P.

czwartek, 7 kwietnia 2011

wojciech mann - rockmann

czyli jak nie zostałem saksofonistą. pan mann z właściwym sobie poczuciem humoru swoją fascynację muzyką i miejsca oraz ludzi do których dzięki niej trafił. to raczej zbiór anegdotek na okołomuzyczne tematy, a materiału mnóstwo, bo pomimo dziwnych czasów głębokiego prlu, próbującego chronić swoich obywateli (przede wszystkim młodzieży) przed zgubnym wpływem muzyki rozrywkowej ze zgniłego zachodu, pan mann dzięki swojej determinacji potrafił wcisnąć się w różne dziwne sytuacje. opisane jest to wszystko w jego stylu znanym mi z audycji trójkowych (muzyka jak muzyka, nie jestem fanką bluesa, ale te teksty ;D) ładnym językiem, z dystansem zarówno do siebie jak i okoliczności (cenzura, biurokracja, ogólny brak pojęcia). do tego zdjęcia i prywatne rankingi muzyczne autora. najbardziej podobała mi się początkowa część o zmaganiach z absurdalną prlowską rzeczywistością na muzycznym polu i wizytach gwiazd jakby z kosmosu w mało rozrywkowej warszawie.

frederick burnaby - wyprawa do chiwy

czyli podróż retro na dziki wschód gdzie stepy wielbłądy i rosyjskie wojsko. pan burnaby wspomina jak to wybrał się na teren dzisiejszego uzbekistanu, ponieważ chciał się dowiedzieć dlaczego rosjanie nie chcą wpuszczać tam obcokrajowców. przy okazji mógł obejrzeć co rosjanie knują w związku z pobliskim afganistanem i indiami, które w tamtym czasie należały do imperium nad którym słońce nie zachodzi. burnaby próbował przygotować się do podróży odpowiednio, był bowiem człowiekiem światowym, który zjeździł pół afryki i inne brytyjskie miejsca, nie do końca przewidział jednak hardkorowych zimowych warunków na stepie. część książki to właśnie opisy zmagania się z niesympatyczną przyrodą, wszystko wyłożone z humorem i dystansem do siebie. zresztą nie tylko pogodna nie sprzyja, problemy sprawiają również carska biurokracja i mentalność mieszkańców stepów. widać jednak odmienny sposób myślenia podróżnika dżentelmena, jego nieco protekcjonalne, imperialno - kolonialne spojrzenie na brudnych rosjan i nieoświeconych tubylców porównujących piękne kobiety do owiec (a jednak mam w sobie nieco politycznej poprawności hehe). mimo to książka jest zabawna i napisana bardzo ładnym językiem, w trochę oldschoolowym stylu, co jest miłą odmianą po wszystkich krótkozdaniowych amerykańskich ksiażkach. no i ten wschód ciągnie :)