niedziela, 30 stycznia 2011

candance bushnell - seks w wielkim mieście

zwykle stronię od tzw.o singlowych laskach, które po wielu perypetiach znajdują tego jedynego, który buduje im dom na wsi, robi dziecko i kupuje psa a na koniec żyją długo i szczęśliwie. to jak z harlekinami, historia ta sama, zmieniają się tylko dekoracje. po seks w wielkim mieście zabrałam się, bo oglądałam serial (podobno) na jej podstawie i znalazłam go zabawnym, czego o literackim pierwowzorze powiedzieć nie mogę. nie jest on również pocieszajką, co jest chyba jego jedyną zaletą. chaotyczne historie o ludziach zajmujących się jedynie imprezowaniem i spaniem z innymi podobnymi ludźmi, bez puenty (nie chodzi mi o brak zabawnej puenty tylko jakiejkolwiek). bohaterowie się mieszają, nie złapałam kto jest kim, a ich problemy wydają mi się wymyślone. może to dlatego, że nie jestem bogatą młoda mieszkanką manhattanu polującą na męża a w międzyczasie pijącą, palącą i wciągającą oraz sypiającą z niewłaściwymi osobami. wszyscy opisani ludzie są niemili, odnoszą się pogardliwie do reszty świata i dziwą się że nikt ich nie lubi, są samotni i nie potrafią ułożyć sobie życia w jakikolwiek sposób. zmęczyła mnie ta książka zupełnie nie poprawiając humoru.

środa, 26 stycznia 2011

julio cortazar - ośmiościan

nie powinnam czytać dziwnych książek gdy jestem nie do końca ogarnięta w głowie, bo wcale mi nie pomagają a wprost przeciwnie, wzmagają moje paranoje (literatura kobieca rozwiązaniem?:P). z całego zbiorku ośmiu, jak już sugeruje tytuł, opowiadań, zapamiętałam głównie to o umierającym w szpitalu kolesiu wyobrażającym sobie życie swojej żony/kobiety po jego śmierci, o przerażającym białym koniu chcącym wedrzeć się do domu (konie mnie przerażają) i o rękach nie dających się kontrolować i macających innych ludzi. jakieś takie niezbyt pozytywne wydały mi się i raczej powinnam je czytać może latem, chociaż jak dłużej o nich myślę to bardziej do mnie przemawiają. na pewno nie skończę z panem c. na tej książeczce.

wtorek, 25 stycznia 2011

magda szabo - bal maskowy

literatura węgierska - to brzmi dość egzotycznie, jednak bal maskowy to dość swojska obyczajowa historia, która mogłaby się wydarzyć w całej powojennej europie środkowej. główna bohaterka straciła matkę w bombardowaniach budapesztu i wychowywana jest przez babkę i ojca w ponurym domu żyjącym wspomnieniami zmarłej. niemiła akcja w szkole (odmowa przemawiania na pionierskim spotkaniu przeciwko wojnie) sprawia, że młoda wychowawczyni dziewczynki zaczyna się nią interesować, chcąc jej pomóc, a przy okazji zajmie się również jej ojcem i babcią która ma szansę wyjść za mąż i zostać królową na farmie królików :P
akcja dzieje się na karnawałowym balu maskowym w szkole, gdzie i bohaterka i nauczycielka są przebrane więc mogą opowiedzieć sobie wzajemnie te same wydarzenia prowadzące od konfliktu do rozwiązania, widziane ze swojej perspektywy, przez co poznaje je i czytelnik.
książka optymistyczna, miasto odbudowane, dzieci znów się rodzą, dzielne pionierki pomagają społeczeństwu a ofiary wojny nie poszły na marne, ale jakoś nie potrafiła wydrzeć mnie ze szponów najgorszego wg naukowców tygodnia w roku (jedno dobre że się skończył).

wtorek, 18 stycznia 2011

arthur conan doyle - głębina maracot

cztery opowiadania fantastyczne pana od sherlocka holmesa. pierwsze dwa odnoszą się do tytułowej głębiny maracot, czyli miejsca na oceanie atlantyckim, gdzieś niedaleko wysp kanaryjskich. profesor maracot wraz ze współpracownikami opuszcza się na dno otchłani aby sprawdzić swoją teorię o niewielkim ciśnieniu na dnie morza. teoria zaskakująco okazuje się prawdziwa a na dodatek w głębinach odnajdują zatopioną przed wiekami atlantydę. mieszkańcy mają bardzo praktyczną wiedzę o chemicznych reakcjach min produkowaniu tlenu z wody i składania jedzenia z atomów. jednak dno oceanu jest niebezpieczne, nie tylko z powodu potworów morskich i trujących ryb, ale również diabelskich mocy mieszkających w zatopionej świątyni. zabawne wydało mi się wmieszanie w całą historię reinkarnacji, ale takiej dosłownej, trochę jak w draculi, że ta sama laska rodzi się drugi raz dla pana wampira (tzn tak było w filmie, do książki jeszcze nie doszłam).
dwa pozostałe opowiadania to przygody profesora challengera, bardzo inteligentnego typka, interesującego się wieloma aspektami świata (a w zasadzie wszystkimi), będącego świadomym swojej wiedzy i intelektualnej wyższości nad resztą ludzkości (ostatnio oglądam big bang theory i z czymś mi się taka postawa kojarzy:P). w pierwszym opowiadaniu profesor trafia na wynalazcę chwilowego dezintegratora, próbującego sprzedać swoja konstrukcję mocarstwu, które zapłaci najwięcej. w drugim natomiast profesor kopie w ziemi studnię o głębokości chyba 8 mil, w celu dowiedzenia swojej teorii, że planeta nasza jest w rzeczywistości żywym organizmem, a my tylko pasożytami na jej powierzchni.
lubię oldschoolowe science fiction, profesor challenger jest ujmującym bohaterem, a książce smaczku dodaje fakt, że jest chyba przedrukiem z przedwojennego wydania, więc zawiera zabawną ortografję i stylistykę :D

piątek, 7 stycznia 2011

china miéville - żelazna rada

chwilę mi to zajęło, żeby przeczytać kolejną historię z nowego crobuzon. tym razem jest niespokojnie. miasto jest wielkie, kwitnie przemysł i handel, a dużą rolę odgrywają port i doki gdzie praca jest ciężka i marnie opłacana. robotnicy zaczynają upominać się o swoje. na dodatek rządzący miastem wdali się mało perspektywiczną wojnę z tesh - ludem (państwem?) żyjącym jakby trochę w poprzek wymiarów, co umożliwia im stosowanie broni niekonwencjonalnej. straty crobuzońskie są ogromne, mieszkańcy zaczynają widzieć bezsens sytuacji, a parlament i niesympatyczna pani burmistrz próbują opanować sytuację z własnymi poddanymi, przez zwiększenie milicyjnych uprawnień, aresztowanie i zintensyfikowane prze-twarzania. zmyślnie ulepszeni przestępcy przydają się bardzo przy budowie wielkiej transkontynentalnej linii kolejowej. jednak przedsiębiorstwo to jedna wielka skorumpowana machina, więc i na ruchomej budowie zaczynają się rozruchy niedofinansowanych robotników i maltretowanych prze-tworzonych, zapoczątkowane przez strajk zniecierpliwionych prostytutek odmawiających pracy na kredyt.
trudno streścić wszystko co dzieje się na 500 stronach powieści, zresztą nie o to tu chodzi. jak w poprzednich książkach, pan autor ma tysiące pomysłów na nawet najmniejsze drobiazgi, a wyobraźnię mógł sobie rozpuścić, bo budowa torów przebiega nie tylko przez dzikie, nieznane kraje zamieszkane przez dziwne stworzenia, ale też przez wspominane w dworcu perdido pęknięcie rzeczywistości gdzie wszystko może się zdarzyć. wydaje się że opisywana historia jest tylko częścią większej rzeczywistości.
mimo zachwytu opisywanym światem mam pewne zastrzeżenia. przede wszystkim przez pierwszą część książki (jakieś 150 stron) zupełnie nie wiedziałam o co chodzi. jacyś ludzie zmontowali wyprawę w poszukiwaniu tytułowej żelaznej rady, ale bardzo długo czekałam na wyjaśnienia kto to jest i po co ich szukają. niektóre rozwiązania również wydały mi się nieco naciągane, ktoś nagle wyskakuje na pierwszy plan, żeby bez specjalnych konsekwencji zakończyć wątek wydający się jednym z zasadniczych w powieści i ciągnący się przez większą część książki. no ale dość malkontenctwa, bo w sumie książka bardzo mi się podobała. przede wszystkim kolej (pociągi to jedno z moich zboczeń) i ruchome pociągowe miasto z wagonami mieszkalnymi, przemysłowymi i nawet cmentarzem dla najbardziej zasłużonych (trochę jak w bliźnie miasto statkowe). na dodatek rewolucja, chociaż ten akurat wątek jest smutny, bo wiadomo, rewolucja rzadko tak naprawdę działa, zwykle takie rzeczy prędzej czy później źle się kończą. ale na początku jest pięknie, wszystkie rasy razem z prze-tworzonymi, wolne i współpracujące, zjednoczone przeciwko systemowi.
ale ten kto projektował okładki do baslagowych powieści powinien się bardzo zastanowił nad tym co zrobił, bo może nie są ohydne, ale zdecydowanie nie pasują.

środa, 5 stycznia 2011

agnieszka osiecka - rozmowy w tańcu

osiecka leży w domu moich rodziców w stosach, więc zawsze wiedziałam kto to i o co chodzi. bardziej zainteresowałam się po wysokoobcasowym artykule o osieckiej i przyborze i w lekko nieprzytomny pierwszy dzień roku stwierdziłam, że może coś więcej. wierszy się nie czepiam na razie, bo wymagają skupienia a ja mam z tym ostatnio problemy (jedyne moje postanowienie noworoczne - czepić się w końcu wierszy) a rozmowy w tańcu mają dość duży format (wygodny do czytania w łóżku) i rzuciły mi się w oczy. osiecka opowiada o swoim życiu i ludziach, którzy się przez nie przewinęli, a było ich całe stado i wszyscy znaczą coś w polskiej kulturze. nie jest to jednak metodyczna i chronologiczna opowieść a raczej sympatyczne i niezobowiązujące historie, historyjki i anegdotki. luźny klimat mimo niesympatycznych lat 50, ale później to już kolorowe lata 60, piosenki, spotkania po kawiarniach i włóczenie się po paryżu i moskwie. wszystko ilustrowane zdjęciami. bardzo dobrze się czyta, pani osiecka, poza lirycznym spojrzeniem na świat, miała niezłe poczucie humoru.
życie jest ciężkie ale jakie ładne :)

poniedziałek, 3 stycznia 2011

jack kerouac - włóczędzy dharmy

buddyzm po amerykańsku: czytanie poezji (nie tylko buddyjskiej), picie wina z kumplami i laseczkami, włóczenie się stopem po stanach i piechotą po górach a także medytacja w zaśnieżonym lesie.
bardzo lubię tą książkę, czytałam ją nie pierwszy raz, więc nie było niespodzianek, chociaż tym razem jakby krytyczniej na nią spojrzałam, ale jestem już stara, zgorzkniałą i zgryźliwa. dalej przemawia do mnie jej luzacki klimat, bezcelowość plątania się po świecie i buddyjskie nastawianie do życia. końcówka książki, o tym jak ray spędza lato jako samotny strażnik na dzikiej górze desolation peak wypatrując pożarów na stanowo-kanadyjskim pograniczu, albo fragmenty o cichej medytacji w lasach nowej anglii, sprawiają że sama mam ochotę zaszyć się na jakimś zadupiu bez kontaktu ze światem, gotować najprostsze żarcie i czytać książki w pięknych okolicznościach przyrody (taaak, a jak mi się router buntuje i nie mam internetu przez dwie godziny to dostaję świra). włóczędzy uspokajają i nieco zwalniają mnie, co bardzo przydatne, bo ostatnio trudno mi się na czymś skupić dłużej, przypominają o potrzebie nicnierobienia i oglądania świata, który przecież bardzo ładny jest, no i o tym że tak czy inaczej człowiek jest sam, i możliwe, że resztę tylko wymyśla (chociaż z tym nie do końca się zgadzam), co zaskakująco pocieszające.
nie byłabym jednak sobą gdybym nie ponarzekała. włóczenie się bez celu jest sympatycznym sposobem na życie, jednak pogardzanie innymi ludźmi, którzy pracują a później oglądają telewizję jest niewłaściwe (szczególnie jeśli włóczy się za pieniądze rodziny która nie ma czasu za bardzo na medytację). różne są przecież drogi do oświecenia :P. no i druga sprawa, która obudziła we mnie feministkę - kobiety mogą jedynie brać udział w seksualnych buddyjskich rytuałach służąc oświeconym facetom. wiem że było to 50 lat temu i mimo szerokich horyzontów pan autor był ograniczony przez społeczne stosunki i wyobrażenia, dlatego też staram się wznieść ponad własne marudzenie i cieszyć się buddyjską włóczęgą i spokojem.